poniedziałek, 26 września 2011

siedem - niels.

1.

Coraz częściej Niels odnosi wrażenie, że to wszystko, że cały ten pierdolony układ, te konstelacje, one przestają mówić o nim a zaczynają koncentrować się na innych, na powiązaniach; na tym, co on może innym dać, co on może zrobić dla innych. I to takie poniżające, Niels nie chce dawać, Niels chce brać, dostawać, otrzymywać, Niels chce palić nieswoje papierosy i pić cudzą wódkę, i żeby ta cudza wódka wypaliła mu przełyk, bo taka ohydna. Niels to skurwiel i świetnie mu z tym.

2.

– Ludzie się nie zmieniają, wiesz? Możemy się ulepszać, ale nie można się zmienić, zawsze pozostaniesz podniecającym skurwysynem, Niels.

Nawet nie wiesz, jakie jest jej imię, ale ma takie włosy, które pachną jak włosy Taryn, właściwie tylko dlatego ją wybrałeś, ale to złe, bo to nie jest Taryn i nie potrafisz się zmusić do zerwania z niej tej szmaty robiącej za sukienkę, i nie potrafisz rzucić jej na ścianę i smakować jej ciała, bo to nie Taryn.

A ta głupia Taryn utknęła ci w głowie i nie potrafi wyjść, a i ty nie chcesz, żeby wychodziła. Dobrze tak. Tylko czasem drżą ci ręce.

3.

I pierdoli ci się narracja, właśnie przez nią, przez nią wszystko się myli i zaczynasz doceniać jej urok, bo wiesz, bo pamiętasz, że ona tak właśnie działa na ludzi; nie rozumiesz tylko, czemu na ciebie działa to tak późno, czemu nie od razu. I nie rozumiesz też, dlaczego nie poszedłeś i nie wziąłeś jej w sekundzie, kiedy poczułeś obsesję na punkcie Taryn. Przecież mogłeś, tak? Ty jesteś Niels, tobie się nie odmawia, co chcesz, to ty bierzesz i nie ma, że nie. Zawsze tak. Dokładnie tak.

Ale dzisiaj chodzi bardziej o ciebie, niż o nią.

Niels, ty wiecznie wymyślasz sobie problemy.

4.

Dni mijają tak bez sensu, tak szybko, marnowane niewiadomo na co, powinno się pracować, bo nie jest się już dzieckiem i trzeba, bo inaczej można jedynie umrzeć z głodu; ale się nie pracuje, bo po co pracować, kiedy można pić, kiedy można wydawać nie swoje już pieniądze, lecz jakiejś podrzędnej porzuconej dziweczki z baru. Przecież jej i tak się nie przyda, bo smutki topi w Martini, nie potrafi wydawać, ale Niels tak.

Godziny mijają tak bez sensu, tak szybko, marnowane niewiadomo na co, zanim ktokolwiek spostrzeże, już się ląduje u kogoś w domu, bo to nie ma żadnej rozrywki siedzieć w parku. I jest się w tym domu i gra muzyka i kanapa należy do Nielsa, bo chociaż jest jeszcze jedno wolne miejsce, to każdemu Niels rzuca takie spojrzenia, że aż zniechęcają.

Niels to król, król siedzi sam, a Niels właściwie lubi być sam, to takie władcze.

I tak wszyscy są twoi, po co się starać.

5.

Taryn znowu ćpa, patrzysz na jej wielkie oczy i masz ochotę ją uderzyć, chociaż Taryn to świętość, nie wolno jej bić, ale to budzi w tobie agresję, taką straszną agresję, kiedy patrzysz na to, co ona robi ze sobą. Najchętniej zapierdoliłbyś wszystkich, nawet tych, których nawet lubisz.

Ale potrzebujesz, żeby żyła, a ona porusza się spiralnie w dół, nie rozumiesz tego, którejś nocy, kiedy nie jest już w stanie iść, kiedy nie rozumie już nic, wszystko staje się dla niej jednym ciągiem i nie ma nóg, ty ją niesiesz i słyszysz cichutkie, nieco wyseplenione ‘przepraszam, że jestem tak słaba’ i boli cię słuchać tego, i boli cię przyznanie, że jedynie Taryn doprowadza cię do jakichkolwiek uczuć.

Taryn znowu ćpa, nic nie wkurwia cię tak bardzo, jak ćpająca a ona, i już dość masz mówienia jej, że to ją zabije, że dwa płukania żołądka to wcale nie mało, że może brakuje jej tylko dwóch kroków do śmierci, najchętniej to byś rzucił ją o ścianę i żeby ją bolało, i żeby wyleciały jej z dupy te wszystkie tablety.

A potem gdzieś między oddechami Taryn udaje się wykrztusić dźwięk przypominający twoje imię, patrzysz na nią i widzisz to jej zrozpaczone spojrzenie.

Następne pół godziny spędzasz z nią w łazience, pilnując, żeby nie zwymiotowała sobie na włosy.

6. 

Lądujecie znowu w jej mieszkaniu i ona leży na podłodze, a w tle leci jakiś psycho rap, jakieś gówno, które Taryn ma zrecenzować, żeby było na ćpanie. Ale ona już nie może, słowa jej się nie układają, konstruktywnie leży na tej podłodze i zastanawiasz się, czy znalazła się już na dnie, czy może jeszcze zostało jej kilka schodków bezpieczeństwa i tak sądzisz, że wygląda to już dość źle, jak ty właściwie na to pozwoliłeś? Chciałbyś zwalić to na Monę, ale przed Moną było kilka innych takich jak ona i żadna nie złamała Taryn.

– Wiesz, jak łatwo się schodzi w dół? Tak szybko szybko szybko i zanim się spostrzeżesz jesteś już nisko nisko nisko. A jakbyś chciał iść w górę, to już trudniejsze, bardziej się męczysz, i im wyżej jesteś, to tym mniej ci się chce. Bo to trzeba opracować metodę i się tej metody trzymać, a w dół, to kurwa. W dół jest tak łatwo – szepcze Taryn gdzieś z tej podłogi, słowa przychodzą jej raczej wolno, znajduje się chyba w post-tabletkowym stanie, pewnie jej tak niedobrze, że każdy ruch to walka, żeby nie wymiotować sobie na podłogę.

Wzdychasz ciężko.

7.

– Kurwa, ty jesteś taka głupia.

– No jestem, wiem.

–  Kocham cię.

sobota, 24 września 2011

23 IX (#7)

Pływanie już miało być oswojone, pamiętasz? K płynie i płynie, i tak wiele już widziała, i tak wiele zrozumiała, a potem przychodzi raz i głębsza woda; K się boi.

Zaczyna się w chmarach: błękitne niebo, białe, cienkie strzępki, ale wirują, może rozdwajają, i krążą, wściekle wirują, prawie jak u hipisów, ale brakuje beztroski. Rządzi szarość i czerń, posępny nastrój i fortepianowe nokturny. W tle występuje szmer, szmer, szmer, szmer, ale nie można wyłonić z niego słów, zlepek głosów, głośnych głosów, nieprzyjaznych; co za różnica, wszystko staje się całością.

W następnej scenie zamykasz oczy. Jestem na plaży, myślisz. I widzisz morze, i piasek pod dupą, i słyszysz mewy, i morze, które szumi. A potem powraca mózg, te resztki mózgu, które się nie dały, wracają i krzyczą, że to nie morze a sławny las. Wyrywa ci się w głowie ten las. I chociaż tego wieczoru wracasz na plażę kilkakrotnie jeszcze, to w końcu wiesz. Wiesz, że to las.

Świat na leżąco różnic się od tego siedzącego. Leżysz i jest tylko to niebo i te chmury, i ty. Taka pustka; otacza nas szmer, szum fal i zbyt długo zajmuje ci zrozumienie, że to nie fale morza a głosy, które na ciebie napierają falami. A potem siadasz i czujesz, że oglądasz film, wokół ludzie, tyle ludzi, a ty nie istniejesz.

Wstajesz, chcesz istnieć, chcesz, naprawdę, więc wstajesz z nimi i idziecie w miejsce, w którym wstajesz z nimi i idziecie w miejsce, w którym byłaś już nie raz, ale ono wygląda tak nowo. Tak zupełnie nowo. Siadasz i chcesz, żeby odeszły i one odchodzą., zostajesz sama z jakimiś zaplątanymi wspomnieniami i przeżywasz je na nowo, wypowiadasz jakie słowa, przynajmniej próbujesz, wychodzi z tego jakiś bardziej bełkot.

Potem wracasz do nich i udaje ci się złożyć wreszcie jakąś sensowną myśl i myślisz, że musisz stąd uciec, zbyt wiele ich jest, zbyt wielu ludzi, masz ich już dość, nie pasują ci do obrazu, więc kiedy dzwoni i rozumiesz wreszcie, co mówi, to uciekasz do niej, do nich.

Półgodzinny spacer trwa siedem minut, momentami po prostu się teleportujesz; nie posiadasz nóg i cały proces polega bardziej na lewitowaniu. Chcesz naśladować kobietę przed tobą, ale ona stawia zbyt szybko kroki, pierwszy zlewa się z drugim, i tak dalej, ale nie możesz pozbyć się wrażenia, że stoisz w miejscu. Znasz tę drogę, chodziłaś nią już tysiące razy, ale dzisiaj jest nowa, dzisiaj czają się pułapki, a ty nie wiesz, jak się zatrzymać.

Pojawiają się ludzie – cienie i to nie są zwykli ludzie, to ludzie, którzy nie mają ciał a widać tylko ich cień. Cień ich kości i psich czasek, w pustych oczach czają się ogniki i wolałabyś umrzeć niż pozwolić im się dotknąć. I tak właściwie to umierasz, z przerażenia, czujesz smutny skowyt wewnętrznych organów, serce dokonało ewakuacji, nie ma go, kurwa, nie ma. Nie wiesz, kiedy, ale udaje się dotrzeć na miejsce i oni tam są, a ty wpadasz w trans.

Mienią im się twarze. Mówią. Odpowiadasz. Patrzysz na te twarze i myślisz, że nigdy nie widziałaś piękniejszych ludzi. Najpiękniejsi na świecie. Potem coś się dzieje i idziecie w jakieś miejsce, i ty tam chcesz iść, a oni idą z tobą; tacy piękni a idą z tobą, coś cudownego.

Tam nie wiesz, co się dzieje, zaczynasz wreszcie rozumieć, że mówią i zaczynasz rozróżniać słowa. Wszystko się rozmywa, tylko te twarze ostre takie, reszta to parę zmieszanych smug.

Czujesz się, jakbyś była kamerą, jakby twoje oczy to były kamery i jakbyś kręciła film. I oni są twoimi aktorami i myślisz, nadają się. Czworo, wszyscy tacy pięknie, tacy inspirujący i chcesz być jedną z nich, naprawdę chcesz.

To nie mija z chwilą, kiedy powracasz w miejsce zero i gdzie jest matka, ale ona nie wie, ona poznaje na węch, a to ciężko jest wyczuć. Patrzysz w lustro i widzisz twarz i ta twarz jest zajebiście piękna, tak piękna, tak kurwa piękna Nigdy nie widziałaś takiej twarzy. Seledynowe, takie ogromne, okrągłe oczy, orzechowe fale jako włosy, w tych oczach zawarte jest takie słodkie rozbawienie, takie małe iskierki. Ma jeszcze jakieś resztki makijażu i jest tak piękna, że mogłabyś się w niej zakochać…

I znowu płyniesz, i znowu się boisz, i znowu chcesz, żeby to się skończyło i być po prostu sobą. Ale nie ma kogoś takiego, jak ‘po prostu ty’. Zabiłaś tę osobę chyba, kłamczucho.

wtorek, 20 września 2011

a.

Po porannym prysznicu ponuro oglądasz swoją twarz w lustrze, nie odejmują się lata; przybywają. Z każdym dniem jedna druga trzecia czwarta zmarszczka coraz większa, coraz głębsza, coraz bardziej cię zdradza, coraz trudniej będzie oszukać tych ludzi na zewnątrz i co ty im powiesz, jak ty im powiesz, że jesteś szczęśliwy, kiedy z oczu wystaje ci naga śmierć. Jak ty powiesz to sobie?

No bo tak, możesz mówić, że to już wszystko za tobą, że to już wszystko to tylko blade duchy przeszłości, że tylko nocami widać ich cienie spacerujące po cmentarzach, możesz to mówić tym wszystkim, liczyć na to, że zrozumieją, chociaż może lepiej, żeby nie, nie będą się czuli oszukani, bo to pozostanie dla nich bez znaczenia. Gorzej kiedy rozumieją, rozumieją, kiedy ty już sam nie rozumiesz, ona rozumie i tak źle jej kłamać, bo w sumie to ona jest jeszcze taka niewinna, co się stanie, kiedy odkryje, to chyba będzie oznaczać koniec; możesz mówić to też sobie, ale przecież przychodzą te intymne momenty z lustrem, jak chcesz powiedzieć jemu, że wszystko w porządku, skoro widać, to WIDAĆ.

Nie zostawiłeś, może udało ci się ludzi za sobą zostawić, tych wyrzutków, tych niby takich cudownych, bo takich innych, takich fascynujących, patrzysz na nich i aż ci ich żal, ich udało ci się zostawić. Ale nie zostawiłeś siebie, nowa fryzura, bez przesady, że nowa fryzura ci to wszystko załatwi, nie tak łatwo zostawiać.

Ty nadal pijesz, pijesz jak popierdolony, inaczej już się nie da tego wyrazić, taki magiczny ciąg, takie magiczne zobojętnienie, dni ci się wymykają z zaciśniętych pięści, nie potrafisz utrzymać ich wszystkich razem, właściwie mało który pozostaje tak naprawdę naprawdę naprawdę twój, tracisz kontrolę, teraz tylko jakieś przebłyski, co ty robisz, kim ty jesteś, tyle pytań, tyle pytań zgubiło odpowiedzi, może nigdy ich nie miały, pijesz, a miałeś to wszystko rzucić, nie raz i nie dwa.

Jakoś w przerwach między jedną a drugą godziną spędzoną w upojnym towarzystwie czterech ścian swojego pokoju, próbujesz się odnaleźć, wejrzeć w głąb siebie, ale widzisz tam powojenną Warszawę, zburzone ściany, zburzone ściany, resztki budynków, końcówki życia, nieme krzyki, kończyny porozrzucane tak po prostu i nikogo, by to sprzątnąć, wszyscy czekają na śmierć i modlą się, żeby to nie stało dzisiaj; może jutro, ale nie dzisiaj. I tak jak tę Warszawę, oni cię nie odbudują już, nie odbudują ruin, postawią jedynie repliki i niby to takie cudne, to niesamowite, co oni zrobili, ale to wszystko przecież czyni ją gorszą. I ty też wiesz, że będziesz gorszy, patrzysz w to lustro i naprawdę pragniesz wiedzieć, gdzie popełniłeś ten błąd numer jeden, co musisz cofnąć, żeby zmarszczka jedna druga trzecia czwarta zniknęła, ale w sumie, po co się przejmować, po co wiedzieć, i tak nie uda się tego cofnąć.

Nie ma powrotów, można w nie wierzyć, ale ty nie wierzysz, tak naprawdę nie wierzysz i myślisz, że to takie oryginalne, a potem spotykasz milion ludzi, którzy, tak jak ty, nie wierzą, i wiara staje się oryginalna. Co nie zmienia faktu o nieistnieniu powrotów, to takie tylko złudzenie, za wszelką cenę chce się mieć jeszcze jedną szansę, ale nie można nigdy wrócić w to samo miejsce; wszystko płynie, powiedział Heraklit z Efezu. I ty też płyniesz, tylko o ile inni dryfują, to ty gnasz mimowolnym stylem motylkowym. Gnasz tak, że sam nie nadążasz; twój mózg nie nadąża, ale nikt inny tego nie widzi, czemu nikt tego nie widzi? Chcesz, żeby widzieli.

Patrzysz w to lustro i zastanawiasz się, jak ciężko zaczarować siebie. O ile trudniejsze od czarowania innych, bo to akurat chyba potrafisz, może trochę za mało, ale potrafisz, dlaczego nie możesz zaczarować siebie? Stoisz i mówisz te swoje słodkie zaklęcia, cudowne słówka i naprawdę chcesz wierzyć, że to zadziała, ale to przecież ty. Nie zadziała. To nie tak; na ciebie nie działa, ty w końcu się różnisz, brawo.


Działasz już tak bardzo elementarnie, czy umrzesz bez tych kłamstw?
Martwemu nie byłoby ci źle.



***
wreszcie fikcja. 

sobota, 10 września 2011

9 IX (#6)


Nie masz miejsca już na wyrzuty sumienia, robisz te wszystkie głupie rzeczy, które ranią innych, łamiesz obietnice, bo zbyt trudno ci je dotrzymać, bo przecież jebać to, po prostu trzeba było obiecać i gdyby wiedziała, to by wypadło jej serce, ale to takie bez różnicy, takie obojętne, takie kurwa, czemu nie zajmiesz się własnym życiem? Nie patrzysz w te lustra, bo znowu źle wyglądasz, co za niespodzianka, ale kiedy siedzisz i słuchasz muzyki, i myślisz, i myślisz, tak bardzo myślisz, zdajesz sobie sprawę, że wpadasz znowu w odrętwienie, nawet cię to nie wzrusza, nie czujesz się z tym źle ani przez chwilę.

Psujesz się, pijesz więcej, palisz więcej, jakieś okazyjne ćpanie i psujesz się, nie potrafisz spać dłużej niż siedem godzin, taka pierdolona wegetacja, zniszczona wegetacja, podoba ci się to popsucie, tak strasznie ci się to podoba i może to popierdolone, ale zaczynasz się stawać kimś, kim zawsze chciałaś być i o dziwo, czuć to tylko wtedy, kiedy słońce jeszcze nie wschodzi, zbyt wcześnie. Nigdy nie czuć nic przy innych, musisz być sama, żeby poczuć, co za niespodzianka, ale czemu zawsze wszystko jest tak, jak ty to sobie wyobrazisz? Zero, zero, zero nieprzewidywalności, jeśli chcesz kogoś, to go masz, jeśli przestajesz chcieć, to tracisz, prosty mechanizm, jakże nudny mechanizm, chciałabyś walczyć.

Popsute laleczki z telewizji mają piękne ubrania i włosy tylko pozornie nieuczesane, popsute laleczki gniją, nie chce im się muzyki, nie chce im się żyć a w tle najczęściej puszczają im jakieś Nirvany, bo to się niby łączy, może tak, może z tymi dziewczynkami tak, ale ty nie przypominasz ich ani kawałkiem a Nirvana cię nudzi i może to smutne, że umarł, ale to nadal nudzi.

Ty też umrzesz, co za niespodzianka, ty też umrzesz, wszyscy umierają, ale kiedy myślisz o śmierci, masz wrażenie, że to nadejdzie jakoś strasznie szybko, że po co ci plany na jakieś studia, przecież to nadejdzie tak szybko szybko szybko, może nawet nie zdasz matury, bo po co, bo przecież u m r z e s z. Nawet cię to nie obchodzi, po prostu wzruszasz ramionami, umrę.

Może się jedynie boisz, że nie uda ci się wszystkiego naprawić, że nie uda się wrócić, o ile tak bardzo boisz się powrotów, tak bardzo ich nienawidzisz, to on, dla niego mogłabyś powracać milion razy, jeśli tylko widziałabyś sens. Rezygnujesz z niego a potem żałujesz, chcesz wracać, ale to bez sensu, to tak bardzo bez sensu, przecież powód, przez który zrezygnowałaś, nadal tam jest i to naprawdę ogromny. Więc się przerzuciłaś, może to było okrutne, może to było po prostu głupie, przerzuciłaś się w coś, co znajduje się może nawet nie dziesięć minut stąd, gdzie się od ciebie nie wymaga nic, gdzie praktycznie nie ma nic, ale potem okazuje się, że wszystko; to takie straszne, te rzeczy, których oczekujesz, nie potrafisz zaakceptować, że nie ma czegoś takiego jak ulepszona wersja kogoś, to już po prostu ktoś inny a ty znowu nie potrafisz ufać.

Może byś chciała, ale nie potrafisz, kurwa, poprzednio było tak wygodnie, nawet ci nie przeszkadzało, że każda każda każda ściana w pewnym momencie zaczęła się pierdolić, po prostu było wygodnie; było przecież tak dobrze. Czasem tylko się zastanawiasz, czy potrafisz jeszcze kochać kogoś innego, kto nie byłby nim i zbyt często odpowiedź brzmi ‘nie’.

Nie zauważasz kiedy, ale zaczynasz gnić, rozkładać się, kawałek po kawałku, wszystko ci się wymyka między palcami, próbuje się ratować z tonącego statku, też chcesz, ale to pójdzie za tobą, pragniesz, żeby ktoś zakonserwował cię lepiej, bo sama najwyraźniej nie potrafisz, rozlatuje ci się wszystko, ale tego nie widać po twarzy. Ci wszyscy śmieszni ludzie mówiący, że da się ciebie czytać na wylot, czy widzą TO? Czasem sama tego nie widzisz, ale to nigdy akurat nie znika, myślisz, że można by się tego pozbyć, bo coraz mniej ci się to podoba, chociaż chciałam, ale bycie już więcej filmem okazuje się takie niesmaczne. To nie jest tak, że ktoś zauważa.

Mijają lata, jesteś już coraz starsza, wszyscy są coraz starsi i patrzysz na zrujnowane pierwsze marzenia, bo tak, można marzyć o szkole, co to za problem marzyć o szkole. Zastanawiasz się, jak to jest, mieć zrujnowane marzenie. Przez kogoś. Przez coś. Ty ze swoich rezygnujesz, bo są bez sensu. Pragnęłabyś walczyć, ale po co walczyć, o co walczyć? I tak do walki potrzeba siły, tobie jej przecież tak bardzo bardzo brakuje.

Pogubiłaś się w tym, czego chcesz, kogo chcesz, najchętniej wszystkich i wszystko, ale po co ci tyle? Im więcej pragniesz, tym mniej możesz posiąść, musisz wybierać, ale ty wolisz pozbywać się wolnej woli, po co ci ona, nie umiesz się decydować, zawsze decydujesz źle. I może nadajesz się na wybranego pesymistę, ale on ci się kojarzy z tą osobą, której niby nie ma, ale jest, ale to wszystko wygląda tak, że jeśli by to coś zmieniło, to padłabyś nawet na kolana i oddała pokłon, nie istnieje rzecz, której byś nie zrobiła, kurwa. Ale się nie zmienia. 

Zniszczona K to taki smutny smutny smutny obrazek.

Kiedy zacznie się nowy dzień?



/to chore już, naprawdę