środa, 29 lutego 2012

when everybody else refrained, my uncle johnny did cocaine: teivel próba druga

Ulice wyglądają jak indie rockowa piosenka, tak niewinna, chcąca się bawić, trochę upojona alkoholem, beztroska. Mijacie się trochę, coś cię popsuło zbyt bardzo.


Połykasz papierosy jak powietrze, raz się zaciągasz a raz nie, nauczyłeś się nie zauważać, krok i zaciągasz się, sześć kroków i papierosa nie ma, więc trzeba palić jednego za drugim albo usiąść, ale ty siadasz tylko tam, gdzie są ładne dziewczyny a tutaj każda dziewczyna to echo urody, spocona alkoholem i z rozmazanym makijażem, przypominają ci bardziej świnie niż ludzi.


Ta beztroska to tylko ulotne wrażenie, stwierdzasz, bo z każdym metrem zacierają się bajkowe kolory i te kolory stają się tłuste, płyną ogromne, ohydne krople tłuszczu.


Tłuszcz się leje i spływa rynnami do ścieków, płynie tuż koło twoich butów a przecież te buty są z prawdziwej skóry. Przyspieszasz kroku. W końcu lądujesz na jakimiś nieznanym placu. Nawet nie wiesz, w jakim mieście się znajdujesz. Każdy kolor to świąteczna bombka, bombki świecą przed twoimi oczami i oślepiają, takie jasne.


Dawno nie było tak; tak wyraźne. Ostatnio tylko jakieś mało konkretne plamy i przenikania, ogromne gówno za ogromne pieniądza. Dziś wszystko na swoim miejscu a gdzieś w tle piramidowa piosenka, zapewniająca, że nie było czego się bać. Nie boisz się.


Woda w fontannie zamarza, krople stają się małymi kryształkami, które wbijają się w twoje ręce i płynie z nich gorzka czerwień. Ale ty nie grymasisz, ty przywykłeś. A w dodatku goni się ten zasrany tłuszcz, tłuszcz nowym szatanem, przenika w ciała o niewinnych twarzach i chcesz te twarze pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie już w porządku, ale ta tłusta zaraz rozpycha ich i wychodzi skórą jako biała obrzydliwa maź, a ty nie możesz dać się dopaść. O nie. O nie. Tłuszcz prawie cię dotyka, wykrzykujesz parę nieładnych kolokwializmów i uciekasz, po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa, ty uciekasz. Odwaga to nie jest wartość ceniona dzisiaj, ci wielcy skurwiele z telewizji, oni to też tchórze.


Jakoś – czarne dziury w twojej głowie coraz bardziej rozprzestrzeniają się – udaje ci się uciec do jakiegoś zapomnianego skweru i tutaj jest idealnie, nikt nie kala powietrza swoim nieświeżym oddechem. Dość już masz brzydoty w życiu. Wreszcie dorosłeś – nie musisz już wstydzić się tej całej ohydnej hołoty. Powinna istnieć religia dla istot wyższych, takich jak ty, ale religia tylko dla wybranych a nie dla wszystkich, dla tych apostołów, którzy kojarzą ci się jedynie z siedmioma grzechami głównymi. Czy nie zbyt dużo wiesz, by teraz atakować ich nosy kierowym agnostykiem?


Zaczynają się kończyć te zasrane papierosy, czas już najwyższy przerzucić się na cygara. Zaczynają się kończyć a ty stoisz na zielonej trawie miękkiej jak wełna i gnieciesz jakieś rzadkie gatunki roślin, ale nikt nie widzi i to boli.


I jakoś właśnie wtedy przychodzi ta szmata i Szatan ją zna, ona ma jakieś imię N, tak obiecywała przecież Chloe a Chloe bez ubrań cechuje się niezwykłą szczerością. No i może ma to imię n N, ale ty nazywasz ją Maryją. Maryją Zawsze Dziewicą, bo patrzy się na nią i się wie, że ona tak właśnie skończy.


I stoi, i zdajesz sobie sprawę, że wszystko popsuła. Wszystko. Szmata.


- Wszyscy cię szukają, Teivel, dobrze się czujesz? – pyta.


Patrzysz na nią z pogardą i naprawdę chcesz tłumaczyć, że twoje imię to nie Teivel a Szatan, chociaż to przecież jednoznaczne, ale ty, Maryjo, nic nie wiesz o życiu, szkoda dla ciebie słów.

Zamiast słów rzucasz jej pogardliwe spojrzenie:


– Gdzie Chloe?

– Chloe jest przecież z Damienem.

– Z tą ciotą Damienem? To śmieszne.


Chloe go zdradziła. Kurwa, Chloe, miałaś być przecież tak wyjątkowa, dlaczego sypiasz z tymi chorymi pedałami, Chloe, to boli.


Maryja obejmuje cię, wciska twoją głowę w swoje ramię a to jej ramie jest blade i spocone. Odpychasz ją.


– Jesteś obrzydliwa.


Maryja traktuje to jako żart i dotyka twojego ramienia. Przymykasz oczy – coś, w czym zawsze byłeś dobry – i pozwalasz się powieść gdziekolwiek ona chce iść.


Zadbane podeszwy butów stukają po bruku niczym końskie kopyta, pukpukpukpuk. Kroki pewne. Kroki nie boją się. Chwilowo uśpione wizje wracają i to ze wzmożoną siłą. Z lekką trwogą obserwujesz makabryczne szkielety ludzi-psów tańczących w chudych cieniach, szkielety te śmieją się, szydzą. Idziesz z Maryją do domeczku, och wielki Teivel, zeszmacił się. Zaciskasz pięści i zęby tak bardzo, że czujesz jak piszczą.


 Dom Maryi to schludny dom, chyba, zgadujesz, ucieka ci czas, więc musisz działać szybko. Rzucasz ją na jakąś atrapę łóżka, jakże hipsterski materac i rżniesz ją mechanicznie. Oddechy są przyspieszone, wzrasta akcja serca, bowiem organizm potrzebuje tlenu, więcej tlenu, więcej tlenu a i tak go brakuje. W całym tym pośpiechu udaje ci się tylko zanotować, że Maryja jednak nie pozostała dziewicą, pewnie rucha jakiegoś frajera Józefa na boku; zanim jest po wszystkim i leżysz sobie wygodnie na plecach a wszystkie drogie lekarstwa, które wziąłeś, umierają już i krzyczą resztkami sił, dlatego też podobno biały sufit ma kolor wesołych gumijagód i plamy, mnóstwo plam, ale to już naprawdę nic. Tęsknisz już trochę za poprzednim tłuszczem, strasznym tłuszczem, bo przynajmniej był emocjonujący i nie do zapomnienia. 


– Kocham cię, Teivel – Maryja popełnia błąd i Maryja przerywa myślowy słowotok i… co kurwa?

– Słucham?

– No… kocham cię.


Błąd strategiczny, wstajesz, w głowie miliony świateł mienią się uparcie, każde ziarenko brokatu do prac plastycznych widzisz z osobna.


– Ale już wypierdalaj – kwitujesz, przekrzywiając lekko głowę i rzucając jej zaciekawione.


Lekcja pierwsza: nikt nie kocha Teivela.

14 kwietnia

To trochę śmieszne poznawać dziewczyny w szkole, ale to w końcu najlepsze liceum w promieniu jakichś pięćdziesięciu kilometrów, świadczy to chyba o czymś. Najlepsze liceum, najlepsze dziewczyny.

Ją znasz już chyba pół roku, od początku tu była, troszeczkę fascynującą, ładna, bardzo ładna, ale kiedy jesteś człowiekiem o przeciętnej aparycji, one wszystkie wydają się piękne. Żadna nie należy do ciebie.

Zauważasz ją tak naprawdę, kiedy nie potrafisz wytrzymać dnia bez trującej nikotyny i kiedy od chyba już dwóch miesięcy jesteś człowiekiem nie wolnym a zajętym w dniu, gdy przychodzi na czarno, wyglądając dokładnie tak, jak chcesz, by wyglądało twoja dziewczyna i oznajmia, że słucha twojego ulubionego zespołu. Nie możesz spojrzeć na Wu tak samo, odrzuca cię jej normalność. Banalne są te nastoletnie problemy, ale jakie wydają się trudne.

Następnego dnia, kiedy wygląda już zwyczajnie w mundurku, dotykasz jej po raz pierwszy od kilku miesięcy. To inne uczucie niż z Wu. Znaczące. Ona zauważa i patrzy z jakimś niezdefiniowanym pytaniem, ale się uśmiecha. Uśmiecha się delikatnie, usta zamknięte. Nie lubisz zębów.

Mijają  dwa miesiące, ona się zapada, ubywa jej i wygląda coraz bardziej tak cholernie seksownie. I zauważasz, twoje spostrzeżenie zostaje dostrzeżone, zbyt wiele imprez spędzacie razem. Czternastego kwietnia ludzie tańczą, trochę dziwnie, bo jeszcze trzeźwi. A ty obejmujesz ją i drepczecie wokół. Jedyny taniec (oprócz pogo), który potrafisz tańczyć. Patrzysz w te jej niewyspane, bardzo zielone oczy i mówisz jej to a ona się śmieje. Lubisz jej śmiech, jest taki rzadki. Kładziesz pocałunek na jej policzku i czujesz, jakbyś swoimi ustami przewodził prąd. Jej reakcja jest dość wyraźna, ale mało konkretnie, bo sztywnieje na moment w twoich ramionach. Uśmiecha się później, tak trochę z kpiną i gdyby nie Wu, stojąca gdzieś za wami i jej czujne spojrzenie parzące plecy. 

Wu później krzyczy, Wu jest wściekła. Nie jestem głupia, oznajmia. Musisz gryźć język, żeby nie zrujnować je przekonania. Ale spojrzenie cię zdradza. Jesteś głupia, mówi, co ty tu jeszcze robisz, uciekaj. Jakby udowodniając  twoją teorię, Wu wybiera to ignorować i rzuca się na ciebie i całuje. Twoje usta wciąż mają słodki smak pudru skradzionego z policzka. Wu zna ten smak; tego nie potrafi już ominąć. Jej dłoń z gorzkim plaskiem ląduje na twojej twarzy. Nie boli. Wu rzuca kilka pijanych inwektyw i odchodzi. Dzisiaj już za nią nie biegniesz.

Zauważają coraz bardziej, podchodzi do ciebie któregoś dnia cień przyjaciela, kiedyś och wielki playboy, już od pół roku zniewolony monogamią.

– Co ty robisz? – pyta któregoś dnia na papierosie w męskiej łaziece.
– Co robię? – odpowiadasz, z domyślania się zrezygnowałeś, domyślanie okazywało się zawsze nudne. Zawsze. Psuło niespodziankę.
– Zdradzasz się. Patrzysz na nią tak jakby była jedyna. Ona nie jest dobra, ona niszczy, popatrz na poprzednich, popatrz.
– No i? Nie chcę, żeby była dobra. Poradzę sobie.
– Ona bawi się tobą, wiesz? Bo ona doskonale wie.
– No i?
– Ona ucieka. Ona ci ucieknie. Te jej pozory są przezroczyste. Jest brakującymi puzzlami. Nie chcesz tego.
– Chcę.

Przychodzi maj. Jest już ciepło, tak bardzo ciepło, że życie wychodzi na ulicę i bucha parą jak lokomotywa.

Któregoś dnia lądujesz przypadkowo w szkolnej palarni,  jest już dawno po czasie i znajdujesz ją na schodach, całą zapłakaną i czerwoną z rozmytym tuszem.

Siadasz obok i pozwalasz schować się w twojej koszuli. Nie zadajesz pytań, po co ci pytania. To i tak bez różnicy. Nie zdobywasz jej. Nie jest nagrodą. Zasługujesz na więcej, szepczesz cicho.

Na korytarzach rozciągają się oburzone spojrzenia i szepty, zabawa w detektywów, każdy twój ruch jest wnikliwie analizowany. A ty nie robisz nic. Palicie papierosy i nie mówicie nic. Papierosy nie mają uszu, ale to co? To absurd.

Koleżanka z klasy odważa się mówić, w końcu to chore, żeby się bać.

– Przestań się tym przejmować. To źle o tobie świadczy.

Jest miła i ma sympatyczne spojrzenie. Cieszy cię, że jest dziewczyną, bo w innym przypadku, też zostałaby przyciągnięta przez ten brutalny niszczycielski magnes. Tak właśnie to działa.
Ile papierosów trzeba wypalić, by przestało? Dużo osób w mojej rodzinie miało raka. Nie wszyscy go przeżyli, oznajmia kiedyś swoim spokojnym, radiowym głosem. Może nie tak wiele.

Nie bierzesz przytrafiających się okazji, chyba jej smutne emocje przechodzą na ciebie. Toniesz w papierosach i zamykasz oczy. Ona nie czeka, nie ma zamiaru. Łamie ci serce w szesnastu miejscach swoimi spojrzeniami, kolegami od piwa, papierosów, kawy wódki i seksu, kiedy śmieje się trochę zbyt słodko. Przy dziesiątym ból przechodzi w tępe łopotanie i nie można rozróżnić, jak wyglądają dni, gdy nie boli.

– Ciebie to w ogóle nie obchodzi, prawda? – rzucasz jej smutne pytanie retoryczne kiedyś na przerwie.
– Co mnie nie obchodzi?
– To, co dzieje się wokół ciebie.
– Staram się.
– Dobrze ci wychodzi.
– Nie, ale pracuję nad tym.
Zmniejszasz dystans i kładziesz swoje usta silnie na jej. Ona nie ucieka, strach zawsze przychodzi później, to nieważne.
– Nie uciekaj – szepczesz gdzieś do jej włosów; plusy i minusy bycia wyższym.
– Chyba żartujesz, zawsze.

środa, 1 lutego 2012

n

- Skąd to masz? – pytam w dość zrezygnowanym tonie, bo odpowiedź jest tak oczywista, że mogliby ją wywiesić jako slogan w autobusie.

– Wzięłam sobie – Natalia wzrusza obojętnie ramionami. – Leżało.

Trochę wstyd mi to przyznać teraz, ale Natalia mnie fascynowała. Była piękną brunetką normalnego wzrostu o tych oczach, których nie dało się zapomnieć już od pierwszego spotkania. Stanowiła osobę intensywną, intensywne słowa, intensywne akcje, tak intensywne, że kierująca nią desperacja była niemożliwa do przegapienia, bardziej wyrazista niż bluzki we fluorescencyjnych kolorach, których nigdy nie zakładała. Natalia stanowiła spójny obraz i sam nigdy bym nie pomyślał nad tym, że może nie być on prawdziwy. Kleptomanka Natalia, jakże nieszczęśliwa kleptomanka Natalia pragnąca zostać gwiazdą towarzystwa, gotowa na zawołanie odsłonić każdą nastoletnią bolączkę.

Poznałem ją przypadkiem, nie w jakimś zwyczajnym miejscu, gdzie poznaje się kolegów, tylko chyba na jakichś dodatkowych zajęciach z angielskiego lub innego zbędnego przedmiotu, poznałem ją poprzez nudę i moją prywatną desperację, która przyjmowała jednak trochę inną formę niż ta jej, objawiona później.

To była raczej powolnie rozwijająca się znajomość, chociaż początki miała niezłe, po jakichś dwóch tygodniach wkładała mi już język w usta, jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. Nie. Może powinienem wtedy już pomyśleć, że skoro, mimo całego swojego piękna, nie pociągała mnie ona ani trochę, to znaczy, że to zły pomysł. Ale miałem wtedy akurat inne rzeczy na głowie, zimne ferie zimowe, rzeczy takie jak papierosy, które nieoczekiwanie przylgnęły do mnie niczym rzep do psa, więc odłożyłem ją w kąt, żeby czekała na lepsze czasy.

I ona zaczekała, mieliśmy pobieżne spotkania w sierpniu i we wrześniu, podczas których zachowała się jak moja własność. Samowolnie oddała siebie. A potem przyszedł czas zmiany szkół, oboje wylądowaliśmy w tej samej. I wtedy zacząłem zauważać.

Jedna z brunetek, które miałem w wakacje, zwróciła mi na to uwagę. Nigdy bym jej nie chciała, oznajmiła, za wszelką cenę stara się udać kogoś, kim nie jest i nigdy nie będzie.  Te słowa spowodowały głęboki oddech, nagły napływ trzeźwości a czar prysł. Widziałem.

Jako bierny obserwator podobałem się sobie, kolejny dowód mojej dwulicowości. Lubię dwulicowość.

A dzisiaj ja jestem u niej, za godzinę ma zacząć się domówka, którą niby pomagam jej przygotować.

– Cieszę się, że tu jesteś – oznajmia.

Później wylewa z siebie potok egocentrycznych zdań, które zmieniają się w bełkoczący potok a ja nie słucham. Układam na twarzy pokorny uśmiech, jakże fałszywy. Podchodzi do mnie i kładzie swoje usta na moich. Tak po prostu, muszę cię wynagrodzić za wszystkie miłe rzeczy, które robisz dla mnie, przecież przyszedłeś tu tylko na seks. Poczyna sobie coraz śmielej, jej delikatne dłonie, które czasem lubię dotykać, schodzą niżej i niżej. Ja wewnętrzny czuje niewłaściwość tej sytuacji i nie krzyczy, bo ja nie należę do krzyczących, ale wzdryga się i nie może pozbyć obrzydzenia. Ale to ja. Ja nie jestem już trzeźwy, już długo nie. Nie potrafię powstrzymać uczuć, ale nie potrafię nie działać według nich i ignorować, mimo, że to billboardy zajmujące całe ściany kamienic. Więc pozwalam jej rozebrać mnie, nawet pomagam jej rozebrać siebie i rżnę ją, rżnę ją tak, że łóżko trzeszczy i skacze. Że jakby ktoś byłby w domu, to dzwoniłby do straży pożarnej zgłaszając trzęsienie ziemi. Natalii jest dobrze i niespecjalnie ją obchodzi już nic innego, jednak należy do tej grupy mało miłych, niewdzięcznych dziewczyn, które tylko leżą i wzdychają, nie oczekiwałem niczego innego. Ruszam się mechanicznie, w przód i w tył, z każdym pchnięciem coraz mniej jestem tutaj.

A potem nagle jest już koniec a ja z papierosem zostaję wypchnięty na balkon, podczas gdy ona idzie witać gości, którzy przybywają już z przezroczystą wódką w szklanych butelkach łatwych do potłuczenia.

Papierosy stają się coraz droższe, dlatego należy palić jak najbardziej, żeby jak najmocniej poczuć jakże słabą tytoniową woń i niech zaboli w płucach, niech podrażni przełyk. Papieros kończy się a powietrze ma gorzki zapach, powietrze zwiększa moje obrzydzenie, które zaczyna wygrywać z zawsze silnym żołądkiem, ściska go, ściska, ściska, skręca mnie.

Natalia wraca do mnie. Natalia patrzy na mnie zadowolona, dobrze się spisałeś. Wiem, przecież to ja, Natalio, przecież to ja.

– Możesz zostać, jeśli chcesz ­– oznajmia łaskawym tonem, który kieruję do bezdomnych.

Patrzę na nią i niekoniecznie wierzę oczom, bo widzę taki obrzydliwy obraz ohydnej kobiety z kosą niczym obraz o motywie danse macabre, fałsz odpada z jej zgniłej twarzy, żrące resztki skóry trawią dywan, Natalia staje się kwasem siarkowym i ten kwas siarkowy zjada jej kości i ten kwas siarkowy zbliża się do mnie, wyciąga ręce.

Uciekam.

Biegnę szybko, za mną głośne piski Natalii, wpadam na jakieś półżywe ciała, uciekam.

Nie chcę widzieć cię więcej, Natalio.