Ulice wyglądają jak indie rockowa piosenka, tak niewinna, chcąca się bawić, trochę upojona alkoholem, beztroska. Mijacie się trochę, coś cię popsuło zbyt bardzo.
Połykasz papierosy jak powietrze, raz się zaciągasz a raz nie, nauczyłeś się nie zauważać, krok i zaciągasz się, sześć kroków i papierosa nie ma, więc trzeba palić jednego za drugim albo usiąść, ale ty siadasz tylko tam, gdzie są ładne dziewczyny a tutaj każda dziewczyna to echo urody, spocona alkoholem i z rozmazanym makijażem, przypominają ci bardziej świnie niż ludzi.
Ta beztroska to tylko ulotne wrażenie, stwierdzasz, bo z każdym metrem zacierają się bajkowe kolory i te kolory stają się tłuste, płyną ogromne, ohydne krople tłuszczu.
Tłuszcz się leje i spływa rynnami do ścieków, płynie tuż koło twoich butów a przecież te buty są z prawdziwej skóry. Przyspieszasz kroku. W końcu lądujesz na jakimiś nieznanym placu. Nawet nie wiesz, w jakim mieście się znajdujesz. Każdy kolor to świąteczna bombka, bombki świecą przed twoimi oczami i oślepiają, takie jasne.
Dawno nie było tak; tak wyraźne. Ostatnio tylko jakieś mało konkretne plamy i przenikania, ogromne gówno za ogromne pieniądza. Dziś wszystko na swoim miejscu a gdzieś w tle piramidowa piosenka, zapewniająca, że nie było czego się bać. Nie boisz się.
Woda w fontannie zamarza, krople stają się małymi kryształkami, które wbijają się w twoje ręce i płynie z nich gorzka czerwień. Ale ty nie grymasisz, ty przywykłeś. A w dodatku goni się ten zasrany tłuszcz, tłuszcz nowym szatanem, przenika w ciała o niewinnych twarzach i chcesz te twarze pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie już w porządku, ale ta tłusta zaraz rozpycha ich i wychodzi skórą jako biała obrzydliwa maź, a ty nie możesz dać się dopaść. O nie. O nie. Tłuszcz prawie cię dotyka, wykrzykujesz parę nieładnych kolokwializmów i uciekasz, po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa, ty uciekasz. Odwaga to nie jest wartość ceniona dzisiaj, ci wielcy skurwiele z telewizji, oni to też tchórze.
Jakoś – czarne dziury w twojej głowie coraz bardziej rozprzestrzeniają się – udaje ci się uciec do jakiegoś zapomnianego skweru i tutaj jest idealnie, nikt nie kala powietrza swoim nieświeżym oddechem. Dość już masz brzydoty w życiu. Wreszcie dorosłeś – nie musisz już wstydzić się tej całej ohydnej hołoty. Powinna istnieć religia dla istot wyższych, takich jak ty, ale religia tylko dla wybranych a nie dla wszystkich, dla tych apostołów, którzy kojarzą ci się jedynie z siedmioma grzechami głównymi. Czy nie zbyt dużo wiesz, by teraz atakować ich nosy kierowym agnostykiem?
Zaczynają się kończyć te zasrane papierosy, czas już najwyższy przerzucić się na cygara. Zaczynają się kończyć a ty stoisz na zielonej trawie miękkiej jak wełna i gnieciesz jakieś rzadkie gatunki roślin, ale nikt nie widzi i to boli.
I jakoś właśnie wtedy przychodzi ta szmata i Szatan ją zna, ona ma jakieś imię N, tak obiecywała przecież Chloe a Chloe bez ubrań cechuje się niezwykłą szczerością. No i może ma to imię n N, ale ty nazywasz ją Maryją. Maryją Zawsze Dziewicą, bo patrzy się na nią i się wie, że ona tak właśnie skończy.
I stoi, i zdajesz sobie sprawę, że wszystko popsuła. Wszystko. Szmata.
- Wszyscy cię szukają, Teivel, dobrze się czujesz? – pyta.
Patrzysz na nią z pogardą i naprawdę chcesz tłumaczyć, że twoje imię to nie Teivel a Szatan, chociaż to przecież jednoznaczne, ale ty, Maryjo, nic nie wiesz o życiu, szkoda dla ciebie słów.
Zamiast słów rzucasz jej pogardliwe spojrzenie:
– Gdzie Chloe?
– Chloe jest przecież z Damienem.
– Z tą ciotą Damienem? To śmieszne.
Chloe go zdradziła. Kurwa, Chloe, miałaś być przecież tak wyjątkowa, dlaczego sypiasz z tymi chorymi pedałami, Chloe, to boli.
Maryja obejmuje cię, wciska twoją głowę w swoje ramię a to jej ramie jest blade i spocone. Odpychasz ją.
– Jesteś obrzydliwa.
Maryja traktuje to jako żart i dotyka twojego ramienia. Przymykasz oczy – coś, w czym zawsze byłeś dobry – i pozwalasz się powieść gdziekolwiek ona chce iść.
Zadbane podeszwy butów stukają po bruku niczym końskie kopyta, pukpukpukpuk. Kroki pewne. Kroki nie boją się. Chwilowo uśpione wizje wracają i to ze wzmożoną siłą. Z lekką trwogą obserwujesz makabryczne szkielety ludzi-psów tańczących w chudych cieniach, szkielety te śmieją się, szydzą. Idziesz z Maryją do domeczku, och wielki Teivel, zeszmacił się. Zaciskasz pięści i zęby tak bardzo, że czujesz jak piszczą.
Dom Maryi to schludny dom, chyba, zgadujesz, ucieka ci czas, więc musisz działać szybko. Rzucasz ją na jakąś atrapę łóżka, jakże hipsterski materac i rżniesz ją mechanicznie. Oddechy są przyspieszone, wzrasta akcja serca, bowiem organizm potrzebuje tlenu, więcej tlenu, więcej tlenu a i tak go brakuje. W całym tym pośpiechu udaje ci się tylko zanotować, że Maryja jednak nie pozostała dziewicą, pewnie rucha jakiegoś frajera Józefa na boku; zanim jest po wszystkim i leżysz sobie wygodnie na plecach a wszystkie drogie lekarstwa, które wziąłeś, umierają już i krzyczą resztkami sił, dlatego też podobno biały sufit ma kolor wesołych gumijagód i plamy, mnóstwo plam, ale to już naprawdę nic. Tęsknisz już trochę za poprzednim tłuszczem, strasznym tłuszczem, bo przynajmniej był emocjonujący i nie do zapomnienia.
– Kocham cię, Teivel – Maryja popełnia błąd i Maryja przerywa myślowy słowotok i… co kurwa?
– Słucham?
– No… kocham cię.
Błąd strategiczny, wstajesz, w głowie miliony świateł mienią się uparcie, każde ziarenko brokatu do prac plastycznych widzisz z osobna.
– Ale już wypierdalaj – kwitujesz, przekrzywiając lekko głowę i rzucając jej zaciekawione.
Lekcja pierwsza: nikt nie kocha Teivela.