poniedziałek, 21 maja 2012

do you like the way the water tastes


 Miejskie niebo świeci milionami latarni, w powietrzu gorzki szampon taniego szampana, lepiący i duszący, w oddali słychać czyjś niewinny śmiech. W oddali – w pokoju obok, niewinny to eufemizm pijanego. Z małą astmą odpalasz papierosa od papierosa i połykasz ten dym, niech udekoruje płuca. Każdy taki oddech to samobójstwo, jakże gorzkie. Nikt nie pochowa cię na cmentarzu, nie odprawią nabożeństwa a smutna, zbutwiała tabliczka wykrzykiwać będzie ‘samobójca’ jako najgorszą obelgę, śmieszne. Ale nie, tak się nie stanie. Ta zabawna religia, do której przypadło ci należeć (bardziej z pochodzenia niż z wyboru, tylko z pochodzenia) krzyczy tylko na tych altruistów wbijających nóż w serce, śmierć szybka i natychmiastowa. Dla takich masochistów, jak ty, okazuje litość. Litość to podstawa tego wyznania. Litość, obłuda i kłamstwa. Żałosne.

Cyfrowy zegar na ścianie dobija powoli do drugiej nad ranem i te religie–filozofie–poglądy tracą swój metafizyczny wymiar i stanowią tylko zbiór wyznań ułożonych po kolei na jakimś zniszczonym papierze przez starożytnych. Współczesność odznacza się uroczą bezradnością, wszelkie wielkie paradygmaty powstały wcześniej wcześniej wcześniej i teraz, przynajmniej dwa tysiące lat później, nadal uważane są za takie innowacyjne i nowoczesne. Nowoczesność to kłamstwo. O drugiej nad ranem pozostajesz tylko ty i martwe ciała na kanapie. Nowicjusze,  oznajmiasz z pogardą i naprawdę chcesz udowodnić swoją wyższość, ale smutna prawda, smutna, smutna prawda jest taka, że znowu oszukałeś i po prostu piłeś mniej, zaparcie kłamiąc naiwnym (płytszym) znajomym. O drugiej nad ranem oczy wysychają. Uparcie błękitne wypełniają się króliczą czerwienią, błagają o ulgę, błagają o komfort, gotowe są zapłacić za sen, posuwają się nawet do szokującego szantażu – odpoczynek albo wzrok, ale już cię to nawet nie wzrusza, one kiedyś zrezygnują, dadzą ci spokój, kiedyś przeprosisz.

Odpoczynek natomiast stanowi przekleństwo; zmęczenie opętujące umysł w momencie umieszczenia wszystkich ciała na jednej wysokości, nikt nie wygra ze zmęczeniem, ale to nie najgorsze. Najgorsze są koszmarne sny (zauważyłeś szybko różnicę między koszmarem a koszmarnym snem), wypełnione marzeniami, zalążkami sytuacji, które odbyły się całkiem niedawno i które przegrałeś z powodu banalnych błędów o wymiarach jednokomórkowego pantofelka, najpopularniejszego zwierzęcia w biologicznych podręcznikach tego zapleśniałego kraju. Te sny mają imiona, wymiary i kolory, każdy z nich jest mniej lub bardziej nieodżałowany, każdy wyrył się w sercu jakoś minimalnie. Unikasz odpoczynku jak ognia – nie, te frazeologizmy są błędne, przecież tylko ogniem odpalasz papierosy, papierosy to największe dobro, jakie tylko ktokolwiek mógł wymyślić – albo może unikasz tak samo jak mądrych książek – on po prostu nie może się zdarzyć, nie może nie może nie.

O drugiej nad ranem łatwo o dwa największe twoje pasożyty – samotność i odrzucenie. Żywe dusze za ścianą, ale dla nich pozostajesz niewidzialny, tamta ściana nie należy już do ciebie. Te stare pasożyty, z każdą nocą rozrastające się coraz bardziej i bardziej, swego rodzaju tasiemce, powodują obrzydliwy smród, który potrafisz wyczuć jedynie ty, smród zgniłego mięsa. Pasożyty krzyczą, pasożyty nie chcą już żywić się tym wegetariańskim pożywieniem – tkankami – pasożyty chcą prawdziwych wartości. A ty dopiłeś już naprawdę cały ten pozostawiony (zbyt drogi) alkohol i z czoła kapią ci krople o smaku wódki zmieszanej z lodowatym piwem, teraz wszystko miesza się w zależny ciąg wydarzeń, jakby ‘Bóg tak chciał’.

I chyba tylko dlatego udaje ci się zobaczyć dziewczynę z poprzedniego roku, jeden z tych wątków, z których można być dumnym, ponieważ udało się zakończyć. Głównie tylko dlatego, że nie zdążył się dobrze rozwinąć, spowodowany został przez zdradliwe procenty, promile i inne ułamki dziesiętne – teraz to wszystko i tak już nie miało znaczenia, tylko parametry zmyte przez  dawno dawno temu wstające słońce i właśnie to zmycie zakończyło cały epizod.

Dzisiaj jednak kto by pamiętał to wszystko? Była wystarczająco ładna, by o tym wszystkim zapomnieć, zignorować, zgarnąć ze stołu i leż na podłodze, zje cię odkurzacz. Zadajesz pytania, po raz pierwszy czujesz potrzebę, żeby słuchać zamiast mówić. W momencie, gdy dostrzegasz, że prozaiczne pytanie nie spotka się z odrzuceniem, że ona ma zamiar odpowiadać, to z serca spada lekki, nieświadomy głaz. Chcesz, żeby mówiła, mówiła, mówiła, mówiła; ale pomyliły ci się osoby, z naiwnej zrobiła się konkretna, gdzie podziały się złudzenia? Dzisiaj jest zwięzła, ale świadomie bądź nie, powoduje ogromne zniszczenia w tej żałosnej blond powłoce, pokazuje, że nie stoi się w stagnacji, tak jak ty stoisz.

Wspomnienia wracają niezwykle żywe, niezwykle silne, atakują jak niemieckie formacje podczas blitzkriegu. Dawni przyjaciele, dawne rozrywki, wszyscy dzisiaj wydrukowani na papierze znacznie lepszej jakości. Lepsze ubrania, lepsze słownictwo, silniejsi. Najwyraźniej odarłeś ich z porażek, wszystkie przyciągnąłeś do siebie i teraz śpią obleśne na kanapie. Słyszysz szyderczy śmiech ducha najlepszego przyjaciela, rzucasz mu takie marne spojrzenie, jak można było wszystko tak spierdolić?

Uciekasz z domu, mając nadzieję pozostawić wszelkie wartości za sobą, ale okazuje się, że są częścią ciebie, jak i te niekoniecznie przyjemne, mściwe kwasy żołądkowe i kiedy biegniesz, czujesz, jak przewracają się w tobie. Po drodze mijasz jej dom i jej nieosłonięte okno odsłania ją w środku przebierania, w tamtym roku mogłeś być tą osobą, dla której zrzucałaby powoli ubrania, świadomość ta działa jak ogromna igła w serce, powinieneś upaść.

W uszach rozbrzmiewa muzyka, jakiś śródmiejski, drogi rap, którzy już oklapł, już oklapł, słuchasz go tylko ty i ci twoi nowi-starzy tani znajomi o zrośniętych brwiach i twarzach namiętnie konsumowanych przez trądzik. Tak głośno, że nie słychać nic już innego i cały świat jest jak Dirty Dancing, światła neonów coś majaczą do nas. To męczy, ale najwyraźniej nie ciebie, przywykłeś już do takich sytuacji, biegniesz.

I właśnie wtedy to się staje, tak powoli, ale nieoczekiwanie. Ponieważ w nocy giną kolory, granatowy staje się czarnym, tak samo jak zielony, fioletowy i brązowy a czerwień przedstawia się jako odcień szarości, czysty daltonizm, zatrzymujesz się w pół kroku i rozglądasz się powoli i zastanawiasz, czy to właśnie tę czynność ominąłeś w stawaniu się swoją następną wersją, bo to boli, bo to rozgryza w środku i rozrywa, i szarpie, i potrąca cię samochód. Wtedy, właśnie w tym momencie potrąca cię samochód i zabija całe to sfrustrowanie. Jak feniks powstajesz z tej ulicy a przerażony kierowca krzyczy wprost do twoich pustych oczu, nie, nic ci się nie stało. Nic. Ale jeśli w człowieku znajduje się dusza, to twoja właśnie umarła.