No i to już małe błędne koło, tu i tam, u mnie, u ciebie, u niego, u niej, u nich, bez różnicy, po pewnym czasie każde miejsce wygląda tak samo, każda rzecz coraz bardziej traci znaczenie i kończy się gdzieś w ścianie, wdychając farbę, tynk, tapetę, żadna nie pachnie już przyjemnie. Nic nie jest pod koniec przyjemne, nigdy nie. Co za dużo, to niezdrowo, znowu zbyt niestały w uczuciach, hipokryta alkoholik, dokąd to wszystko poszło? Jak to się stało, że nie ma już uczuć, beznamiętnie patrzysz w jednolite kolory i nie ma, nie ma nic.
Zbierasz się gdzieś z podłogi, może cię ktoś podnosi, pewnie tak, stoisz (czy wcześniej nie stałeś?), nie ma różnicy, nie ma znaczenia, patrzysz i nie widzisz, patrzysz i nie chcesz wiedzieć, nie ma, nie ma, nie ma. Czegoś brakuje, coś było i teraz tego nie ma. Patrzą puste oczy przed siebie i rejestrują ruchy o nadludzkiej szybkości i gęstą mieszaninę milionów głosów. Tak wiele rzeczy istnieje naraz, że tak trudno, coraz trudniej cokolwiek z niej wyłowić, nie jesteś przecież rybakiem. A może jesteś, tylko naprawdę beznadziejnym. Ale na sam koniec ryba przychodzi do ciebie sama, mimo, że nie zarzuciłaś nawet wędki.
Jak masz na imię, pyta. Z targowiska hałasów wyłania się nieznajomy, przerażony głos. Gdzie mieszkasz? Czy wiesz jak trafić do domu?
Tak, wiesz, jasne, że wiesz, ale okazuje się, że to bez znaczenia, bo usta nie korzą się przed tobą, wielką panią i odmawiają. Nie otworzą się. Nie odpowiesz tak, jakbyś chciała. Zmuszasz się do kiwnięcia głową. To nie najlepszy pomysł, wszystkie zawroty głowy i nudności z nocy wracają i chcą uciekać, już nawet resztki jelit chcą się ewakuować w ten desperacki sposób, oddałyby wiele, żeby trafić do jelitowego nieba.
To musisz już iść, niedługo moi rodzice wracają. Nie mogą cię zobaczyć, nikt nie może wiedzieć, rozumiesz? Idź już.
Mózg jednak działa, wraca, kawałkiem po kawałku. To jest właściciel domu i on ma już siedemnaście lat (taki jest dorosły) i to najbardziej ‘wyluzowany’ człowiek w tej połowie miasta. Jesteś pozorny, chcesz krzyczeć, jesteś pozorny, ale nic się nie dzieje, mogłabyś oddać całą resztkę energii i upaść a i tak nic by się nie działo.
Zostają ci więc rzucone twoje rzeczy, które są tak ciężkie, że wyślizgują się i właściciel domu z litości wpycha na ciebie starą rozciągniętą bluzę pozornie chroniącą przed wielkim zimnem. Do kieszeni bluzy wpycha ci telefon i klucze, mówi, że portfel w torbie i każe, prosi, błaga, żebyś nie zgubiła. Nie zgubię, chcesz go pocieszyć, chcesz poklepać po plecach, ale jedyne, co ci się udaje, to stać prosto i bezcelowo patrzeć się przed siebie.
Wypycha cię, właściwie nawet wsiada do autobusu i daje na bilet, to bardzo miłe z jego strony, byłoby bardziej, gdyby pozwolił się wykąpać, ale nie nie nie. Siedzisz tam i czujesz emanujący z ciebie subtelny zapach jakichś tanich czterdziestu procent może ze sklepu. Inni też czują, moherowe emerytki na drodze do kościoła, słyszysz ich dezaprobujące pomruki i widzisz, jak marszczą nosy, zbliżając się koło ciebie. Nie obchodzą cię. Jedziesz do domu. Wreszcie jedziesz do domu.
A droga do niego jest skomplikowana, klatka schodowa wypełniona podchwytliwymi stopniami, jeden po drugi przeszkodą, którą tak ciężko pokonać. Czołgasz się, musisz używać rąk, inaczej się nie da, ubrania się brudzą piachem i kurzem, ale co to nowego, tyle już przeleżały. Cztery piętra w górę, to strasznie okrutne, gdzieś między drugim a trzecim zaczynasz płakać przez te wszystkie wypalone papierosy, jesteś na siebie wściekła, tak bardzo wściekła, obiecujesz, że już więcej nie zapalisz. Nieprawda, pod koniec trzeciego piętra umierasz z nikotynowej pustki.
W domu znajduje się ten zapach, którym cuchniesz, ten jeden pamiętasz już dokładnie i na wylot, zapach twojego dzieciństwa i lat późniejszych. Na kanapie leży ojciec, którego bardziej słyszysz niż widzisz, bo kac właśnie rozpoczyna śmiertelny dans macabre po całym twoim ciele, mało który organ mu się oprze.
Ojciec chrapie spokojnie, miarowo, powoli a każdy jego oddech brzmi jak wystrzał niewyciszonego pistoletu, jesteś przekonana o swoich krwawiących bębenkach. Patrzysz na niego i zamiast uszu, zaczynają krwawić oczy, od całego tego wysiłku. Pragniesz tylko się wykąpać, położyć spać i obudzić po południu, jak gdyby wczoraj się nigdy nie zdarzyło, jak gdyby tę kartkę wyrwano z życiorysu i spalono.
Może jutro. Ojca trzeba obudzić i zaprowadzić do swojego łóżka, żeby plecy nie bolały go jeszcze bardziej i żeby był w stanie się ruszać. Niełatwe. Ojciec waży dużo, ale ty stwierdzasz, że możesz to robić przez to jak wygląda. A wygląda jak kiedyś niezwykle przystojny, filmowy amant dziś będący już tylko wrakiem. On się budzi, patrzy na ciebie, równie zniszczoną i wie, jesteście tym rodzajem ludzi, którzy wiedzą.
– Jutro to naprawię, mała.
– Wiem.
(wiem, że jutro nigdy nie nadejdzie)