9 kwietnia 2012
Niezaplanowane
życie nie boli, przynajmniej nie na początku. Nie trwa zbyt długo, wszystko w
nim dzieje się na podwójnym przyspieszeniu, bo to tylko kilka sekund, naprawdę:
kilka sekund między jednym spojrzeniem a drugim, kilka sekund między pomysłem a
podjęciem decyzji, kilka sekund na zrobienie potrzebnych kroków.
Więc owszem,
wygląda to tak, że palisz te papierosy, że ciągniesz je niczym powietrze, że
śmiejesz się a w tłumie cała sztuczność, jak kameleon przybiera barwę
otoczenia, znika. Wśród obcych ludzi, bez opinii, wyglądasz nieco lepiej, widać
to i w oczach, bo i tak nie są to przecież ludzie na co dzień, nie wytykają
błędów, co im zresztą za różnica, jutro i tak wszyscy zapomnicie o swoich
imionach. Na razie można po prostu stać, po raz kolejny przedstawiać się a
papierosy niech stanowią jedyne powietrze, którym można jeszcze żyć.
Miasto nocą
nie wygląda jak to miasto pamiętane za dnia, każdy ten argument o jego bezużyteczności
milknie. Nocą pojawiają się ci dziwni ludzie, których niszczy światło dzienne,
którzy niczym wampiry mkną cicho i swoim chłodnym uśmiechem zapraszają do
wspólnej gry schowanych w parkach cieni. Niespecjalnie przejmują się pozorami,
po prostu są i po prostu patrzą, rzucają ciche wyzwanie, bo ile środków
stylistycznych można użyć w jednej wypowiedzi? Czasem się nie da.
Zbliża się
północ i staje przed tobą twarz z jakiejś poprzedniej nocy, o której należałoby
już zapomnieć, w końcu minęło już tyle dni, tygodni, miesięcy, jest się już
zupełnie innym człowiekiem, zbliża się październik a wtedy to chyba były
początki kwietnia, co za różnica.
– Pamiętam
cię – oznajmia z rozbawieniem, niedowierzaniem. – Pamiętam cię kradnącą
papierosa, pamiętam, jak z nami szłaś i pamiętam, jak bardzo chciałem cię
zerżnąć tam, na środku ulicy.
– Pamiętam,
jak udawałeś, że to wcale nieprawda – stwierdzasz chłodno patrząc prosto w
oczy.
Można by
teraz udawać, że ta rozmowa ma głębszy sens, ale tak naprawdę nie ma; jest
tłoczno i jest głośno, ciężki dym otacza wszystko i wszystkich, i ledwo widać,
gdybyście nie mieli kilku minut wspomnień, nigdy byście się tutaj nie poznali,
to i tak absurdalne.
– Czy ty
kiedykolwiek chociaż posiadasz swoje papierosy? – pyta zniecierpliwiony,
rozśmieszony lekko wizją ciebie, wiecznie zaćpanej ciebie, nigdy nieuczesanej,
ale będącej w stanie kupować papierosy. Nie ta liga.
– Ale to za
dnia. W nocy mnie już nie stać.
– Obserwuję
cię czasem za dnia. Zapomniałem twojego imienia.
Niespecjalnie
to ma jakiekolwiek znaczenie, jest chyba po północy, tak? Jakiś smutny dzień
tygodnia, jakiś smutny klub, jeden człowiek na drugim, wszyscy starannie
uczesani i ubrani, trącają znudzeniem i desperacką chęcią zabawy, czy tak
właśnie wyglądają rozrywki młodych i młodych-prawie: festiwal aktorstwa.
– Jan,
prawda? Ja cię pamiętam – uśmiecha się szczęśliwy, tak, zapamiętałaś go.
Uznanie rysuje się w jego oczach, ale to wszystko teraz bez różnicy, i tak jest
ciemno.
Ile już minęło,
chyba naprawdę wiele, włosy obcięte znowu odrosły, ile to już lat, naprawdę,
sine wory pod oczami zamiast młodości, radość zastąpiona zmęczonym
zaciekawieniem, ruchy konwekcyjne w ciele, nowe, większe mięśnie, bardziej
rozwinięte i bardziej pogrążone w stagnacji.
– Wyjdźmy
stąd – szepcze prosto do ucha, jeszcze zawadiacki, jeszcze czarujący, wszystkie
te cechy bardziej jak echa dawnej intensywności, zastały się kości, ale to
nadal działa albo to po prostu ty jesteś już tak słaba, tak żałosna, tak mało
wymagasz, tak mało ci potrzeba.
Idziecie
więc wśród migoczących wiecznych świateł, każdy z mijanych ludzi jest znacznie
bardziej nietrzeźwy, znacznie bardziej wesoły, na ich twarzach nie malują się
smutne, wyblakłe cienie, to nie są ludzie, którzy dużo stracili. To są
nieznajomi, posiadający wszystko, spełnieni, choć tak młodzi, dzisiaj już
wygrali.
Niebo w
obecnych czasach rzadko bywa granatowe tak jak w filmach i książkach. Dzisiaj
bardziej przypominało pomarańczowy, postmodernistyczne niebo w postmodernistycznym
świecie; żałosne, nietrafione słownictwo w środowisku teoretycznie dorosłych.
Obserwuje
uważnie, centymetr po centymetrze skóry ubranej i nie, spojrzenie jego ma
właściwości lasera, który, zamiast ogrzewać, chłodzi. Jednocześnie też pożera,
jak bezdomny biedak jedzenie ze śmietnika, znajdujecie się na tak właśnie
wysokim szczeblu drabiny społecznej, to ten poziom porównań.
Smakuje
naprawdę dobrze, jak alkohol i zapomnienie, zapomnienie i alkohol, i papierosy,
które smakują raczej obrzydliwie, ale co to za różnica, podobno smak może być
wszystkim, czym się pragnie, by był. Podobno. Statyczne obroty, na dachach
najgłośniejsza muzyka a latarnie migały jak stroboskopy a czarne języki lizały
więcej i mniej, w zależności, na ile im się pozwoliło. Wtedy
jak węgle
czarne gardła połykają od wewnątrz ciebie i każdy jeden narząd kiedyś tak
troskliwie ochraniany przez twardy wapniowy szkielet – jego zresztą też
połykają bez gryzienia, niech tak intensywnie żrące kwasy żołądkowe go
rozpuszczą; czarna pustka, czarna dziura, pochłonięte wszystko, nie pozostało
nic nic nic nic nic nic nic.
Nic.
Słowa tak
bardzo niewyraźne, mieszają się w puste ciągi, niezrozumiałe ciągi, szybki szum
odbijający się echem a emocje, powinno się czuć emocje, prawda? Przyspieszone bicie
serca, płytszy oddech, cokolwiek. Cokolwiek. Za późno.
Ktoś uczył, że życie lepsze jest z grą wstępną.