poniedziałek, 17 czerwca 2013

tylko inni ludzie mają historie w pociągach



Wyglądała jak ostatnia ofiara wojny, tak bardzo zapomniana i niekoniecznie zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Skóra pod oczami była tak sina, że mogłaby udawać, że to papierosowy popiół a nie żywa tkanka. Oczy miała puste, oczy trupa, trupowi wszystko obojętne. Co tam dojrzałaś?

Czas mija. Ale nie pędzi, pilnujesz go skrzętnie, skrupulatnie, by nie uciekła choć jedna chwilka, lecz nie tłumaczysz, po co ci tak wiele chwil. Kiedyś powiesz, uczysz się kłamać. Jest coraz cieplej i coraz jaśniej i czas na miasto nie-nocą. Prowadzisz tabelę punktową: wszystkie błędy to kolejne odejmowanie i ich tak wiele: zatrzymanie się na przejściu dla pieszych, drżenie, tak wiele liczb zanim dotrzesz do minus nieskończoności. Ty jesteś poza pomiarem.
Gnasz tak prędko. Osądy twoje i tylko twoje, nikt inny nie może mieć racji. Zapadnięte oczy i skóra jak próchno, ona właśnie wie najlepiej. 

Więcej czasu mija zupełnie szybciej, szybka zegarka pękła podczas kontaktu z jakąś ścianą w jakimś klubie. Obrazy suną obserwowane przez szybę pociągu. W pociągach są też lustra. W takim lustrze widać wszystko jak na dłoni: tak dawno nieczesane włosy, pomarszczona, naznaczona bliznami, cera, przepełnione, ciemnoszare torebki pod oczami, idealnie przepalony papierosami głos i w żołądku wrzody, kawa i papierosy to ryzykowne połączenie. 

– Czemu masz taką smutną twarz? – głos ostry jak diamentowe noże.
– To bardziej piosenka o mnie niż o tobie – uśmiecha się obojętnie i znika; nie pozwala za sobą biec. 

Pojawia się mnóstwo pytań: kim ona jest; czy chociaż istnieje naprawdę; czy może to po prostu halucynacja. Przecież nie pierwszą, to się zdarza. Tobie to się zdarza. 

To pociąg Warszawa – Łódź, relacja niezwykle popularna, jedyna linia tego przewoźnika bez przymusu rezerwacji miejsc siedzących – tak mówią. Nieważne, czy jedyny, ale ważne, że miejsce można wybrać samemu. Zawsze lepiej siedzieć przy wiecznie pracującym biznesmenie niż przy niemyjącym się pijaczynie. Zawsze bezpieczniej. I ładniej pachnie. To pierwszy poranny pociąg. Chyba czwarta. Nienawidzisz pociągów. Samochodów nienawidzisz bardziej. Mało kto jedzie razem z tobą i wszyscy wyglądacie jak trupy. 

Ona nie wraca, ale czy była prawdziwa? To już Żyrardów, może będzie wysiadać. Ale nie wysiada. Obserwujesz dokładnie betonowy dworzec lekko muskany przez promienie pierwszego Słońca. Nie wysiada. Nikt nie wysiada. Tylko wsiadają.

Decydujesz się jej szukać. Musisz to zrobić, żyjesz w prawdzie od dwóch miesięcy i chociaż to niewiele, dwa miesiące; czym są dwa miesiące; dla ciebie to jak sześćdziesiąt dni bez papierosa. Niewyobrażalna liczba. Ogromny okres czasu i chcesz, żeby trwał jak najdłużej, na zawsze. Nie możesz znowu wrócić do nibysnu. Leki z każdą kolejną dawką zabijają cenne nerwowe połączenia i zostawiają cię coraz mniej czułego, coraz mniej myślącego, coraz mniej pamiętającego. Albo umierasz fizycznie albo mentalnie, albo jeszcze jakoś, z każdym dniem coraz mniej człowieka. C’est la vie!

Kolejne przedziały wypełnione są stęchłym smrodem ludzi psów i ich zapadniętymi spojrzeniami. Wyglądają jak jeńcy wojenni pojmani przez wroga. Mijasz po kolei, mijasz, ale te cienie, wypalone wraki nie potrafią zwerbalizować jednosłownej odpowiedzi.
To nie ma sensu. Nie umiesz szukać, za mało w tobie już determinacji, żeby walczyć, żeby się kurwa nie poddawać. Jesteś sam wśród dżungli duchów. Sam, naprawdę sam. Kręci ci się w głowie a wątroba już nie może. 

W jakimś następnym mieście z ładnym ceglanym dworcem prosisz konduktorkę, żeby pociąg nie ruszał, póki nie wypalisz papierosa. Wyglądasz tak samo nieszczęśliwie jak tamci biedacy w wagonach, więc kiwa głową i idzie do następnych drzwi. Papierosy to chyba ostatnia rzecz, która pozostała. Którą pozwolił ci zatrzymać Tomek (proszę, mów do mnie: doktorze Chmielowski). Nie, którą tobie samemu udało się pozostawić.

Z każdym dniem smakują coraz gorzej i gorzej, teraz pierwsze dechy przypominają na wpół rozłożone gówno. Ale to co? Z każdym następnym pociągnięciem przyzwyczajasz się i zaczyna ci to gówno odpowiadać. 

Jest piąta coś, piąta nieważne, jesteś w jakichś Skierniewicach i to może wszystko istnieje naprawdę. Kurwa. To znowu jest to. Prościej umrzeć. Masz trzydzieści cztery lata, okropną pracę, która umożliwia siedzieć w jednym pokoju aż do porzygu i ani kawałka rodziny, która mogłaby cię kochać. Przynajmniej zarobiłeś wystarczająco, żeby móc się tymi pieniędzmi podcierać, więc chyba spełniłeś wymogi świata. Powinieneś być szczęśliwy. Dlaczego się nie cieszysz? 

Królowa najsmutniejszych najpustszych oczu przykleja nos do szyby. Jest prawdziwa i patrzy na ciebie. Patrzy, jakbyś pozostał ostatnim człowiekiem na Ziemi. Istniejesz naprawdę.

– Wsiada pan? Odjeżdżamy – wraca konduktorka.
– Nie, ja tu zostanę.

Ostatnie miasto świata, gdzie istniejesz.