Wyglądała jak
ostatnia ofiara wojny, tak bardzo zapomniana i niekoniecznie zdawała sobie
sprawę z tego, co się dzieje. Skóra pod oczami była tak sina, że mogłaby
udawać, że to papierosowy popiół a nie żywa tkanka. Oczy miała puste, oczy
trupa, trupowi wszystko obojętne. Co tam dojrzałaś?
Czas mija.
Ale nie pędzi, pilnujesz go skrzętnie, skrupulatnie, by nie uciekła choć jedna
chwilka, lecz nie tłumaczysz, po co ci tak wiele chwil. Kiedyś powiesz, uczysz
się kłamać. Jest coraz cieplej i coraz jaśniej i czas na miasto nie-nocą.
Prowadzisz tabelę punktową: wszystkie błędy to kolejne odejmowanie i ich tak
wiele: zatrzymanie się na przejściu dla pieszych, drżenie, tak wiele liczb
zanim dotrzesz do minus nieskończoności. Ty jesteś poza pomiarem.
Gnasz tak
prędko. Osądy twoje i tylko twoje, nikt inny nie może mieć racji. Zapadnięte
oczy i skóra jak próchno, ona właśnie wie najlepiej.
Więcej czasu
mija zupełnie szybciej, szybka zegarka pękła podczas kontaktu z jakąś ścianą w
jakimś klubie. Obrazy suną obserwowane przez szybę pociągu. W pociągach są też
lustra. W takim lustrze widać wszystko jak na dłoni: tak dawno nieczesane
włosy, pomarszczona, naznaczona bliznami, cera, przepełnione, ciemnoszare torebki
pod oczami, idealnie przepalony papierosami głos i w żołądku wrzody, kawa i
papierosy to ryzykowne połączenie.
– Czemu masz
taką smutną twarz? – głos ostry jak diamentowe noże.
– To bardziej
piosenka o mnie niż o tobie – uśmiecha się obojętnie i znika; nie pozwala za
sobą biec.
Pojawia się
mnóstwo pytań: kim ona jest; czy chociaż istnieje naprawdę; czy może to po
prostu halucynacja. Przecież nie pierwszą, to się zdarza. Tobie to się zdarza.
To pociąg
Warszawa – Łódź, relacja niezwykle popularna, jedyna linia tego przewoźnika bez
przymusu rezerwacji miejsc siedzących – tak mówią. Nieważne, czy jedyny, ale
ważne, że miejsce można wybrać samemu. Zawsze lepiej siedzieć przy wiecznie
pracującym biznesmenie niż przy niemyjącym się pijaczynie. Zawsze bezpieczniej.
I ładniej pachnie. To pierwszy poranny pociąg. Chyba czwarta. Nienawidzisz
pociągów. Samochodów nienawidzisz bardziej. Mało kto jedzie razem z tobą i
wszyscy wyglądacie jak trupy.
Ona nie
wraca, ale czy była prawdziwa? To już Żyrardów, może będzie wysiadać. Ale nie
wysiada. Obserwujesz dokładnie betonowy dworzec lekko muskany przez promienie
pierwszego Słońca. Nie wysiada. Nikt nie wysiada. Tylko wsiadają.
Decydujesz
się jej szukać. Musisz to zrobić, żyjesz w prawdzie od dwóch miesięcy i chociaż
to niewiele, dwa miesiące; czym są dwa miesiące; dla ciebie to jak
sześćdziesiąt dni bez papierosa. Niewyobrażalna liczba. Ogromny okres czasu i
chcesz, żeby trwał jak najdłużej, na zawsze. Nie możesz znowu wrócić do
nibysnu. Leki z każdą kolejną dawką zabijają cenne nerwowe połączenia i
zostawiają cię coraz mniej czułego, coraz mniej myślącego, coraz mniej
pamiętającego. Albo umierasz fizycznie albo mentalnie, albo jeszcze jakoś, z
każdym dniem coraz mniej człowieka. C’est la vie!
Kolejne
przedziały wypełnione są stęchłym smrodem ludzi psów i ich zapadniętymi spojrzeniami.
Wyglądają jak jeńcy wojenni pojmani przez wroga. Mijasz po kolei, mijasz, ale
te cienie, wypalone wraki nie potrafią zwerbalizować jednosłownej odpowiedzi.
To nie ma
sensu. Nie umiesz szukać, za mało w tobie już determinacji, żeby walczyć, żeby
się kurwa nie poddawać. Jesteś sam wśród dżungli duchów. Sam, naprawdę sam.
Kręci ci się w głowie a wątroba już nie może.
W jakimś
następnym mieście z ładnym ceglanym dworcem prosisz konduktorkę, żeby pociąg
nie ruszał, póki nie wypalisz papierosa. Wyglądasz tak samo nieszczęśliwie jak
tamci biedacy w wagonach, więc kiwa głową i idzie do następnych drzwi.
Papierosy to chyba ostatnia rzecz, która pozostała. Którą pozwolił ci zatrzymać
Tomek (proszę, mów do mnie: doktorze
Chmielowski). Nie, którą tobie samemu udało się pozostawić.
Z każdym
dniem smakują coraz gorzej i gorzej, teraz pierwsze dechy przypominają na wpół
rozłożone gówno. Ale to co? Z każdym następnym pociągnięciem przyzwyczajasz się
i zaczyna ci to gówno odpowiadać.
Jest piąta
coś, piąta nieważne, jesteś w jakichś Skierniewicach i to może wszystko
istnieje naprawdę. Kurwa. To znowu jest to. Prościej umrzeć. Masz trzydzieści
cztery lata, okropną pracę, która umożliwia siedzieć w jednym pokoju aż do
porzygu i ani kawałka rodziny, która mogłaby cię kochać. Przynajmniej zarobiłeś
wystarczająco, żeby móc się tymi pieniędzmi podcierać, więc chyba spełniłeś wymogi
świata. Powinieneś być szczęśliwy. Dlaczego się nie cieszysz?
Królowa
najsmutniejszych najpustszych oczu przykleja nos do szyby. Jest prawdziwa i
patrzy na ciebie. Patrzy, jakbyś pozostał ostatnim człowiekiem na Ziemi.
Istniejesz naprawdę.
– Wsiada pan?
Odjeżdżamy – wraca konduktorka.
– Nie, ja tu
zostanę.
Ostatnie
miasto świata, gdzie istniejesz.