środa, 14 października 2009

Najbardziej tragiczne życie to jego brak

Elissa.

 

Chciałabym kiedyś objąć chmury.

Mimo iż doskonale wiem iż to niemożliwe. Bo chmury to skondensowana para wodna i jeśli kiedykolwiek uda mi się je dotknąć, to na ziemię spadnie deszcz, a ja nie poczuję nic, taki jest urok chmur. Przynajmniej tak to tłumaczyła pani Geferd na geografii.

Ale dzisiaj nie ma już jej na tym świecie (strzelanina), więc może zasady świata też już są inne? Może jeśli dzisiaj  wróciłabym do liceum, jakaś nauczycielka z dumą oznajmiłaby, że istnieją ludzie, którzy dotknęli chmur, którzy w nich leżeli i nie spadli. Wtedy wsiadłabym w awionetkę i wynajęłabym pilota, by zabrał mnie prosto do nieba. Rzuciłabym się w chmury i tarzałabym w białej pianie o smaku śmietankowym.

Śnię o tym co noc.

Co noc trwa wystarczająco długo, by zwariować już całkiem. By bać się chodzić spać i przedawkowywać kawę i w wieku dwudziestu siedmiu lat dostać zawału serca (i go przetrwać). Śmierć jakoś niespecjalnie mnie lubi, tak myślę. Dość dużo nieudanych samobójczych prób i jedna nie- mnie w tym upewniły. Chyba nie mogę umrzeć.

Znaczy no – na pewno nie mogę umrzeć. Zatwierdzone naukowo. Z atestem uniwersytetu stanowego. Nikt tego nie podważy. Jak dwa razy dwa - cztery. Mam naukowo przejebane.

 

Moje życie jest dość nudne. Zaczyna się o 7.48, kiedy Phil wchodzi i oznajmia, że jest już śniadanie. Mówię mu dzień dobry. Phil wychodzi. Wrzucam na siebie codzienne ciuchy i idę do jadalni. W jadalni już wszystko jest przygotowane i czeka na mnie. Phil szarmancko odsuwa przede mną krzesło. Siadam. Phil zasuwa krzesło. Witam się z Hanną. Jem jajecznicę, bo po ostatnim ataku wędlina przestała mi smakować. Kończę. Idę na telewizję. Gruby Hank sprząta mój talerz. W telewizji nie ma nic ciekawego, więc zabijam czas, patrząc się w okno. Tam też nic nie ma, tylko samochody przejeżdżają. Idę do łazienki. Myję twarz zimną wodą. Czekam, aż wyschnie. I wychodzę. Gram teraz w karty z Julietą, Julieta przegrywa i obiecuje mi załatwić markową szminkę. Potem czytam jakąś książkę – ostatnio jest to ‘Mistrz i Małgorzata’, która interesuje mnie strasznie mało. Zwłaszcza, jeśli Phil w swoich ciasnych jeansach gra akurat w bilard.

 

Lubię na niego patrzyć.

Wyobrażam sobie wtedy te wszystkie sprośne rzeczy, które będziemy robić, kiedy on stanie się bardziej chory, a ja mniej. Bo teraz podobno jestem bardzo chora. Źle chora.

 

Nie wiem, co to znaczy, bo dzisiaj nie czuję się dziwnie, ani też inaczej, niż powinnam. Jestem osobą całkowicie opanowaną, nie rzucam, nie krzyczę i nie wiem, dlaczego siedzę, tu, gdzie siedzę. Znaczy wiem, ale… nie rozumiem?

 

Zamordowałam czternaście osób.

 

Constance.

Chciałabym być sama. Samodzielna.

Nie wiem, czy to możliwe, czy nie, bo kiedyś mi się udało. Bo czasem mi się udaje, czasem jeszcze wciąż potrafię to zrobić. Ale nie powinno być możliwe. Nie posiadam ciała, którym mogłabym żyć. Nie posiadam ciała, które by mnie słuchało, nawet żadne nie chce mnie zauważyć. Powinnam przyznać, że to prawidłowo, że tak właśnie  ma to być, ma to się tak dziać. Ale ja nie chce. Nie potrafię.

Umarłam dawno temu.

I, zanim spytasz, (Twoje pytania są okropne, wiesz? Tak bardzo ich nie lubię) co mam na myśli, pytanie jak u psychiatry, za silna jestem na psychiatrę, to ja ci powiem. Powiem ci, ze naprawdę umarłam, umarłam od dźgnięcia nożem i mój dwudziestopięcioletni umysł został zamrożony w nieśmiertelności. Bo tym się stajesz, kiedy umrzesz – umysłem. I krążysz wokół świata, w którym żyłeś, na zawsze samotny i nikt ci nie odpowie – inne nieśmiertelne umysły cię nie widzą i ty nie możesz dojrzeć ich. Boga nie ma. Nieba, piekła i innych zaświatów też nie.

Ale sobie radzę.

 

Nie posiadam sumienia. Uprzedzę może teraz, żeby uniknąć przykrych komentarzy i sytuacji, które by się mogły uskuteczniać. Nie posiadam sumienia i śmierć niemowląt nie wzrusza mnie wcale. Tak.

 

Wchodzę do ciał i przejmuję kontrolę. To magiczne, jak łatwo mi się poddają, cudownie. Ludzkie ciała to mali ignoranci i ich umysły też. Kocham ich bezwładność, która mnie otacza i która krzyczy: wykorzystaj mnie, zdesperowanym głosem. Nie mogłabym się oprzeć. Morderstwom też nie mogę.

 

Zarżnęłam czternaście osób. 

sobota, 10 października 2009

-

Siedzę wzdłuż brzegu

życzeń i snów,

moja duma kłamie roztrzaskana na podłodze.

L'ame Immortelle "Another Day"

 

To boli, kiedy się budzisz i widzisz tylko swoją byłą dziewczynę pospiesznie zakładającą ubrania. Przypominasz sobie, że tak właśnie kończy się następny dobry seks, który jedynie ona potrafi ci  zaoferować. Jest ósma rano, na dziesiątą do pracy, leżysz nagi w swoim wygodnym łóżku z Ikei, które nie trzeszczy i spod półotwartych oczu obserwujesz jej pospiesznie i ciche ruchy, widzisz, jak bezgłośnie przeklina i obiecuje, ze już nigdy się to nie powtórzy. Cicho zamyka za sobą drzwi.

Spoglądasz na wyświetlacz telefonu i widzisz dziesięć nieodebranych połączeń. Wzdychasz ciężko, a twoje serce boli tak jak wtedy, kiedy zjesz cały kubełek kurczaczków z KFC, z których każdego konsekwentnie popijesz trzema łykami 7-upa (po nim boli najbardziej). Jillian cię kocha, dzwoniła całą noc, martwi się, a ty wciąż wracasz do tej samej dziewczyny, z którą sypiasz od czasów liceum i choć twierdzisz, że jej nie kochasz, coś nie pozwala ci tak po prostu ją zostawić.

Twoje życie posiada mnóstwo czerwonych luk. Czerwone luki powstają za każdym razem, kiedy wstrzykniesz sobie za dużo albo kiedy zapomnisz, że nie powinieneś pić whiskey. Zauważasz je też wtedy, kiedy spoglądasz na zdjęcia w potężnym rodzinnym albumie i widzisz siebie-bobasa i zdajesz sobie sprawę, że w tym miejscu też jest luka. Jesteś słaby i żałosny, coraz bardziej przypominasz osobę, której tak bardzo nienawidzisz i zastanawiasz się, czy to właśnie nie jest karma? Pytałeś kiedyś o to męża kobiety w zielonym płaszczu, ale on nie wiedział. I ty też nie wiesz, nie powinieneś wiedzieć. A może karma po prostu nie istnieje? Tak, to musi być to.

Wlewasz w siebie dwa litry wody mineralnej, w jakimś masochistycznym manifeście, i czujesz, że zaraz eksplodujesz. Idąc do łazienki, konsekwentnie unikasz swojego odbicia w lustrzanej szafie. Wprawdzie wiesz, że jesteś całkiem seksowny i laski na ciebie lecą. Nie lubisz na siebie patrzyć. Zdajesz sobie sprawę, iż wyglądasz jak playboy (ale nie jak Hugh Hefner), bardzo gorący w dodatku, i chyba ci to wystarcza.

Włączasz telewizję i oglądasz Modę na sukces w powtórkach. Widzisz podstarzałe postacie, oblicza sukcesu i zastanawiasz się, czy za dwadzieścia parę lat twoje życie też będzie tak wyglądać. Czy zostaniesz potentatem ubranym w drogie garnitury szyte na miarę, i tylko w jednej kopii, przez najsłynniejszych projektantów? W najgorszym przypadku pragniesz zostać Deanem Winchesterem (w końcu imię to samo), tyle że bez demonicznego brata. Laski, strzelby i potwory – to MUSI być fajne. W każdym razie lepsze (większy wybór) od Rity, Jillian, matki, latania za bandziorami  i Jareda w pubie w piątkowe wieczory. Przełączasz na wiadomości, w końcu zawsze poprawia ci humor świadomość, że gdzieś na świecie inni ludzie żyją gorzej od ciebie, umierają szybciej i muszą biegać dwa kilometry po wodę (wprawdzie potem okazuje się, że nie ma lepszych maratończyków od czarnych). Wrzucasz CNN, pogłaśniasz prawie maksymalnie (nikogo już nie ma w tym bloku o ósmej – Jillian sprawdzała) i idziesz do kuchni, odgrzać wczorajszy obiad na wynos.

– „Psychiatra” uderza w Waszyngton – oznajmia prezenterka, a ty odkładasz obiad/śniadanie i biegniesz do dużego, by sprawdzić, czy może się nie przesłyszałeś.

„Psychiatra” – tak beznadziejnie nazwała go policja, był seryjnym mordercą, który zabijał ludzi, którzy stoczyli się mentalnie na dno, a ich życie opierało się właściwie na rutynie. Takich jak ty, na przykład. Na razie zabił 24 ludzi, nie – 25, wraz z Cathy O’Dell, cheerleaderką, 14 zabił prawie. W całych stanach zaczęło działać kilkudziesięciu jego naśladowców, zakładających nawet własne strony internetowe, na których pokazywali rytuał zabijania ludzi przygnębionych. Najgorsze w tych ludziach było chyba to, że nawet chcieli umierać. Chyba. Nie miałeś pojęcia.

Ale podobał ci się facet, dobrze robił. Zapobiegał przeludnieniu. A tymi ludźmi przejmowała się w końcu tylko policja. Nie narodziła się nawet nowa masowa panika, nikt nie zamykali się w domach. Wszyscy na ulicach wyglądali na szczęśliwych, niezależnie od tego, czy tacy się czuli, czy nie. Przecież tak łatwo dzisiaj uniknąć śmierci – uśmiechnij się i żyjesz. Banalny mechanizm.

Tobie to tak szybko wychodzi.

 

 

***

Cześć, jestem Jillian, mam dwadzieścia osiem lat i moje życie przygnębia mnie tak bardzo, że żyję na valium. To zdanie napisałaś gdzieś na internetowym forum (zgubiłaś adres) jakoś tak w zeszłym roku. Ale czujesz, że nic się nie zmieniło, teraz wprawdzie nie ma valium, dzisiaj twierdzisz, że bierzesz diazepam, chyba dlatego, że dzisiaj nie potrafisz wymówić nazwy leku z łazienki (łacina jakaś). Ale wcale nie widzisz poprawy, prawda?

Wciąż czujesz się tak samo okropnie, zaglądając Deanowi w oczy i mówiąc Ricie, że wszystko jest okej. Kłamiesz tak trochę (może nawet bardzo) wszystkim, którym choć trochę jeszcze na trochę zależy. Nawet dobrze ci to idzie, w końcu twoje niebieskie oczy nie znają smutku, takie sprawiają wrażenie. To głupie, prawda? To głupie, że oczy bardzo nieszczęśliwej osoby są wesołe. A mówili, że jesteś złą aktorką.

Przychodzą czasem do ciebie te momenty, w których już tracisz siebie i jesteś jedynie samobójczym snem, który leci jak ptak. Leci, leci, by w pewnym momencie się zmęczyć. I na tym miałaby polegać twoja śmierć. Na zmęczeniu i przerwie w rytmie. Zmęczyłaś się niestety (a może na szczęście?) już dawno i wypadłaś z rytmu. Ale czy istnieje ktoś, kto to zauważył, Jillian? Czy jest na sali ktoś, kto wie, jak naprawdę wygląda twoja dusza?

Nie. Mogłabyś równie dobrze oznajmić wszem i wobec, że zabiłaś swoją duszę psychiatrą i lekami. Że twoje dawne perfekcjonistyczne nawyki i zakupoholizm zniknęły, rozpłynęły się w powietrzu i to jednak można zrobić. I zapomnieć. Powinnaś założyć sektę, wiesz? Sektę życiowo upośledzonych. Których matki nie przystosowały na porażki. Uczyłabyś tam, jak zniszczyć siebie i pozostać jedynie pięknym wrakiem wypełnionym  narządami. Pokazywałabyś siebie na dowód głoszenia prawdy.

To byłby świetny biznes. Tatuś by się z ciebie cieszył. On zawsze uśmiechał się, kiedy wymyśliłaś nowy biznes-plan. W końcu tak cię wychował. W życiu liczy się pomysł, mówił, jak masz już pomysł, to i go zrealizujesz jakoś. Tak. Tatuś wierzył. Ale teraz nie żyje, odwiedzasz go przeciętnie trzy razy na rok. Nie ma cię dalej kto wychowywać, nie ma komu dyktować słów twojemu życiu. Są już tylko liczby. Wyznaczają cię liczby. DWUDZIESTY ÓSMY  rok życia. STO PIĘTNASTA wspólna noc Deana i Rity. TYSIĄC TRZYSTA PIĘTNASTA nowa tabletka. PIĘĆSET DZIEWIĘĆDZIESIĄT dolarów rachunku. OSIEMNASTE przypadkowe spojrzenie w oczy sąsiadowi z naprzeciwka. CZTERDZIESTE PIĄTE piętro.

To coś w tobie, co jeszcze zostało, jest żałosne.

 

 

Butelki wina otwierasz zawsze o piętnastej, to taki niepisany rytuał, który kiedyś wymyśliłaś, dla resztek normalności. Wypijasz trzy/ósme, nigdy w kieliszkach. Zawsze tak samo, w tym samym miejscu, z przerwami na cierpliwe przepłukanie ust. Ale dzisiaj nie jest zawsze, dzisiaj jest coś innego, odstającego od kalendarza i listy ‘do zrobienia’.  Czujesz to gdzieś w naczyniach włosowatych, to jest inna strona krążenia krwi, odwrotna. Przykre, raniące uczucie.

Bo dzisiaj nie przyszło jeszcze nawet południe, a ty już w wściekłym geście zrzucasz serwetki ze stołu i ciągniesz obrus. Kurczy ci się tchawica, desperacko łapiesz to powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody, która wcale nie chce umierać. Może to reakcja alergiczna, ale może nie, może dzisiaj jest naprawdę gorzej, nie tylko gorzej fizycznie, ale także mentalnie? Może dzisiaj przychodzi w odwiedziny mama Furia i tata Gniew?

Dzisiaj boli. Wszystko boli bardzo. Zupełnie, jak wtedy, kiedy ktoś umiera, śmiercią szybką i nieprzemyślaną, bez pożegnań i spisanego testamentu. Serce zdaje się pękać jak stłuczone samochodowe okno, sypiąc się w drobny mak. Tętnice cierpią, duszą się, błagają o kolejny podmuch krwi, ale ona nie nadejdzie  już, bo ucieka, rozprzestrzenia się gdzieś w organizmie, zalewając organy. To taki rodzaj bólu, okropny.

Ale dzisiaj się wszystko kończy, prawda?

 

Dzisiaj znikają wątpliwości. Wiesz już co zrobić, wszystko leży naszykowane na stole i tylko może nie ma listu, ale po co list, wątpliwości są lepsze. Wątpliwości wymuszają pytania i poczucie winy i jedyne, co można robić, to walić się w pierś i płakać, a ty chcesz, żeby tak się stało.

 

Dzisiaj zamiast dwóch tabletek bierzesz całe opakowanie. I czekasz na kontynuację. Lub jej brak.