czwartek, 10 marca 2011

pięć - taryn.

Drgają i drgają. Drganie, już samo to słowo jest drżące, nie można znaleźć dla niego równie dobrego zastępstwa, drganie drży w ustach, wychodzi przez wargi i tak jest przyjemnie i dobrze, i nieco się żałuje, że nie mówi się w innych językach, jak Niels, czy jak Mona, czy jak czarna Audrey, ich języki drżą jak drganie i oni to czują a Taryn zostaje tylko z jedną rodziną wyrazów, patrzy się beznamiętnie w ścianę, drganie, drżenie, zadrżał, zadrżała.

Jest zbyt głośno. Nie ma nikogo, jest zbyt głośno, meble się rozpadają, podłoga trzeszczy z każdym oddechem, z każdym drgnięciem, kruki kraczą za oknem, okno jest nie zamknięte, szumi wiatr. Zegary tykają, każdy, każdy, każdy, żaden równo, nie potrzeba ludzi, żeby powstał hałas, cichy hałas jest nawet gorszy, bo nie paraliżuje jak ten głośny, tylko jest i drażni, i gryzie, i chce zjeść Taryn od środka, powoli przegryzając nogi i jelito, delektując się każdym kęsem, każdym kolejnym błagalnym krzykiem, nie przestaje, zbyt silne są jego seksualne dewiacje i nie będzie mu przykro, jeśli Taryn przez niego umrze gdzieś w międzyczasie, zbyt intensywnie rozwinął autotrofię.

Wosk spływa po brudnych świecznikach, nikomu już nie chce się już ich myć, Taryn jest trzy dni sama i zapomniana, nikt o nią nie dba, dom zaczyna przypominać świątynię szatana, z czarną farbą i krzyżami, Taryn nie chce już czesać włosów i otworzyła szafę z czarnymi ubraniami. Co to za różnica. Nikt nie zauważy. Nikogo nie obchodzi, mają siebie. Od kiedy inni zaczęli znaczyć tak wiele a Taryn nie znaczy już nic? Wosk jest biały, świeczniki kiedyś chyba prawie czarne, ciemnoszare, dlaczego nikt nie chce jej uratować?

Przyjdź i uratuj mnie, Niels, liż mnie po szyi, niech twoje ręce zdejmą moją bieliznę, niech suną w górę i w dół po moich plecach, przecież tak często twoje oczy tego chcą, przecież tak często ty tego chcesz, przecież tak często proszę cię w myślach, żebyś to zrobił, chcę cię a ty mnie odrzucasz akurat teraz, kiedy patrzę i wiem, wiem, czego chcę, kiedy jestem gotowa oddać ci wszystko co mam za tylko jeden raz, przecież mogę mieć wszystkich i wybieram ciebie, dlaczego nie możesz tego docenić, dlaczego nie? Pozwól mi rozłożyć dla ciebie nogi, pozwól chodzić nago, patrz mi w oczy, patrz na mnie, nie ma cię i będziesz pierwszą osobą, za którą zapłaczę.

Nie migają światła, na trzeźwo zawsze jest zbyt zwyczajnie, dlaczego jest na trzeźwo, dlaczego, dlaczego, dlaczego? Słowa nie układają się w melodie, zbyt ciężko je zaśpiewać, nie ma rytmu, nie wystuka go nikt długopisem, nie, nie, nie, po co komu rytm, jedyne słowo mające jeszcze brzmienie to drżenie, ale to taki bolesny wyraz, rwany, mówi się go i czuje, jak pęka, jak się rozdziera na pół i na ćwiartki i dalej, i dalej, i dalej.  Taryn chce dziś wyglądać jak upadek i nawet jej się udaje, z resztkami makijażu pod oczami i z tymi potarganymi włosami. Niech patrzą na mnie jak na upadek.

I patrzą, z właściwą obojętnością, twarze – lustra, tacy sami, wszyscy jesteśmy tacy sami, dlatego to niczego ułatwia i nawet wręcz przeciwnie – jeszcze trudniej. Nikt nic nie znaczy?


Niels pojawia się po pięciu minutach od twojego wyjścia, zawsze łatwiej się ich znajduje, kiedy na moment udaje się o nich zapomnieć, kiedy ich twarz już nie męczy twoich oczu, kiedy ich głos już przestaje być słyszalny, kiedy już nie czuje się ich rąk na twojej skórze. Taka mała zemsta od życia, może karma to jednak nie pierdolenie, może istnieje naprawdę i zbyt bardzo byłaś suką dla innych, zbyt głośno wyszczekiwałaś oszczerstwa, należy ci się teraz przecież cierpieć, każdy cierpi. Dlaczego pseudoreligijny bełkot zaczyna mieć sens? Dlaczego w ogóle uznaje się jego istnienie?

Niels pojawia się po pięciu minutach od twojego wyjścia, oczywiście. Na drugiej stronie ulicy, ach, te duże, londyńskie ulice, dzieli was przynajmniej o wiele zbyt dużo, ale co to za różnica, bo przecież on nie jest sam. Dziewczyna na dziś ma chyba metr sześćdziesiąt i przy nim wygląda zbyt śmiesznie, by nawet móc myśleć o niej inaczej niż jak o jego córce. Tylko że Niels wierzy w kondomy.

Boli widzieć Nielsa, zwłaszcza, że nie ma zamiaru się spojrzeć na ciebie, bo przecież po jego stronie ulicy biusty są lepiej wyeksponowane.

Taryn wraca do mieszkania niespodziewanie szybko.


Mona wita ją w windzie.

– Cześć Taryn – Mona podnosi brew, w jej głosie znowu brak emocji, można by się przyzwyczaić, emocje Mony są zawsze albo fałszywe, albo nieobecne. Więcej emocji wyraża jej sukienka niż twarz. – Szybko się poddajesz.

Taryn już nawet nie reaguje, lampa syczy niebezpiecznie, zsuwają się ściany, windy nie są zbyt ulubione.

– Gdybyś zaczęła walczyć, to… – Mona kontynuuje mruczeć, przypomina kota, niski głos, zbyt mało otwarte usta, jeden wyraz łączy się z drugim, tak ciężko je zrozumieć i to wydaje się być celem – przecież jeśli ci zależy, to zrozumiesz. Mona lubi zmuszać ludzi do uczuć, zwłaszcza tych skierowanych w stosunku do niej, można powiedzieć, że jest gorsza, bardziej podła niż Taryn i nawet nie byłoby to przekłamanie.

– Bym cię miała? ­­– Taryn ma zamknięte oczy; nie dzisiaj, nie dzisiaj, nie dzisiaj, nie kocha się Mony aż tak bardzo, bo to przecież zabawka, zabawek ma się dość, od zabawek niczego nie zależy, zabawki czynią ciepłym tylko na chwilę.

– Nie ja to powiedziałam – winda się otwiera, wysiadacie, stuk, stuk, stuk, stuk, Mona ma buty na obcasie. – Ale pewnie tak.

– Nie potrzebuję o ciebie walczyć – starasz się nie myśleć o tych momentach samotności, w których nic nie znaczysz dla siebie, w których nie ma nikogo, kto by o ciebie zadbał, o cierpieniu spowodowanym przez ciszę, masz teraz rolę do zagrania i nie wolno narzekać, że przecież tego nie chcesz. Za bardzo nie lubisz być już sama; zbyt wiele razy.

Usta Mony znajdują się na twoich i wiesz, że doceniono twoją rolę; proszą o bis.