A tymczasem niecałe piętnaście
centymetrów dzieliło mój rozpalony żywot od mgławicowej Lolity!
Właściwie nie wiesz, jak
to się stało, ale och, odurzona piękna Devon i jej czerwone usta znajdują się w
twoim łóżku. Kłamstwo.
Wiesz jak to się stało.
Kosztowało trochę
sporo, bo środki usypiające drożeją wiecznie i nieskończenie, ale minęły już
czasy, kiedy brakowało ci pieniędzy, minęło na zawsze.
Wymagało też paru
tygodni planowania, obsesyjnego myślenia, zużycia całego trzydziestodniowego
płatnego urlopu, rysunków i schematów. Starannie odespanych, przeanalizowanych.
A potem, trzydziestego
pierwszego stycznia, kiedy wystawiono już przy przystankach te smutne, bezdomne
koksowniki i na facebooku pojawiły się zdjęcia pieczonych tam suchych kiełbasek
i wesołych, świecących w ciemnościach oczu, takie to modne, takie oryginalne.
Trzydziestego
pierwszego stycznia ktoś tam zdecydował się urządzić domówkę, nazywając ją
szumnie spotkaniem towarzyskim, jak gdyby to cokolwiek zmieniało. Tak właśnie
znalazłeś się tam, w tym samym pomieszczeniu, co Devon i alkohol, raj.
Jej historia nie była
zbyt skomplikowana. Devon, metr sześćdziesiąt osiem, ważąca sześćdziesiąt dwa
kilogramy, stosunkowo nieduże ciało wypełnione ślicznymi krągłościami
powodującymi, że ręka sama, sama, sama wędrowała marząc o choć krótkim dotyku.
Devon, opalona o brązowych włosach i cudnych niebieskich oczach niczym kredki,
nie posiadała w sobie ani grama dobroci i to przyciągało. Jak magnes,
przyciągała wszystkich, stąd imprezy rzadko odbywały się bez niej, bo
błyszczała jak piękna Wenus na pozbawionym chmur niebie. Dlatego właśnie Devon,
zapewne obdarzona historią trudnego dzieciństwa, pełnego nadużyć i przemocy,
nie musiała być miła i pozwalała swoim oczom na unikanie litości. Och, okrutna
Devon w zdjęciach wypełniająca całą ścianę w jadalni. Ucieleśnienie zła. Zło
przyciąga, zawsze przyciągało.
Trzydziestego
pierwszego stycznia niosąc drogie, och, przyprawione już wino do ściśniętej
okrucieństwem Devon, ty triumfujesz. Gdy leży już półmartwa, nieprzytomna na
podłodze jak i większość zapitych szczęśliwców, oferujesz zabrać ją do domu, wiem, gdzie ona mieszka, kłamiesz. Nikt
nie wie.
To było właśnie tak,
nie czas na skromność.
A teraz Devon leży,
oddycha miarowo, spokojnie, kiedy ty marzysz o odtwarzaniu scen Nabokova w ich
poetyckiej idealności. Ale to nie są już lata pięćdziesiąte, francuski odchodzi
w scen jako uroczy akcent epoki, ach, te aliteracje, a i Devon mało ma
wspólnego z tą głupią główną bohaterką, Devon ma lat dwadzieścia trzy, tamta nigdy
tego nie dożyła.
Twoje ręce są chciwe,
biorą bez pytania, rozdzierają, rozbierają, chcą posiąść, chcą posiąść to
wszystko jak najszybciej, tak naprawdę
nie ma czasu do zmarnowania. Tak naprawdę nikt nie chce tego czasu poświęcać na
cokolwiek, to potem boli, ale obecnie to nieważne. Zamiast rozpiąć, dłonie
rozrywają delikatne błyszczące guziki jej koszuli. I łapią za spodnie i wtedy
dzwoni telefon.
Chociaż każda nitka
umysłu mówi co innego, decydujesz się go odebrać.
– Nie widziałeś czasem
Devon? Zgubiła nam się.
– Nie.
Dzwoni facet, którego
imienia nie zapamiętałeś mimo tylu nieszczerych prób i udawanych chęci. Wiesz,
jak wygląda, bo zawsze poznajesz ich po głosie; brudnych, niedomytych, w źle
dopasowanych ubraniach uwydatniających piwne brzuchy i każdy inny mankament
sylwetki. Ubierałeś się znacznie lepiej. Twoja szafa wypełniona była po brzegi
szytymi na zamówienie garniturami, pasującymi tak dokładnie, że w świetle
ulicznych latarni zawsze wyglądałeś na nagiego. Właśnie dzięki swojej
wyższości, mogłeś nimi gardzić tak beztrosko, tak łatwo, tak uczciwie.
Ten jest jakimś
nieszczęśliwcem, w niej zakochanym i perwersyjnie śniącym wieczorami, może
nawet śliniącym się na jej widok. Pochodzi gdzieś z północy, gdzie ludzie
podobno mają więcej pieniędzy niż tutaj, ale kiedy na nich się spojrzy, wcale
na to nie wygląda. Słucha muzyki klubowej, ale nie tej dobrej muzyki klubowej,
która cieszy się popularnością wśród wychudzonych dzieci hipsterów teraz, tylko
tej z lat dziewięćdziesiątych, twardego noża techno. Ale je z zamkniętymi
ustami a to już duża poprawa w porównaniu z ostatnim zakochanym w Devon. Gówno prawda.
Niska klasa czy wysoka, wszyscy jebaliby Devon. I ty przecież też.
–
Na pewno? Podobno wychodziła z tobą.
–
Ktoś musiał się pomylić, na pewno nie.
Twój
zdecydowany głos, jak żyletki tną żyły, kuchenne noże marchewki a nożyczki
papier, ucina rozmowę. Bardzo udane posunięcie. Devon leży nieprzytomnie na
łóżku jak królowa świata. Devon czeka. Nie masz całego czasu świata.
–
A to przepraszam cię, stary.
Rozłączasz
się szybko, zanim duma weźmie górę i rozpoczniesz tyradę, jak to wcale nie
znajdujecie się na stopie koleżeńskiej. Wcale, więc żeby sobie nie pozwalał i
nie nazywał cię jak najlepszego kumpla. Nigdy nie będziecie najlepszymi
kumplami.
A
teraz do rzeczy.
Twoje
dłonie znajdują wygodne miejsce na jej spodniach i nie, Devon się nie budzi,
nie obudzi się prędko, cały jej upór jest teraz nieprzytomny, objął go
Morfeusz, ręce zdejmują jej ciasne, czarne spodnie. Devon ma na lewym udzie
tatuaż, który jest najmniej sensowym tatuażem świata, bo to jakiś fantazyjnie
wykonany szlaczek. Szlaczek. Devon. Zaczynasz wątpić w siłę jej intelektu. Może
faktycznie… nie, to niemożliwe. Może faktycznie jednak nie jest taka mądra, jak
uważasz. Tak naprawdę nie ma żadnego dowodu na to, że Devon jest mądra,
sprytna, czy chociaż inteligentna, jednakże ty wierzysz, że to wszystko gra, że
ona po prostu tego nie okazuje, że to jej poza zachowywać się jak bogata-tania
szmata z przedmieść. Ale to nieważne,
teraz nieważne. Devon leży pod tobą naga. I co teraz?
To
zbyt trudne, musisz zapalić.
Wolny
wdech, bardzo szybki wydech, bardzo bardzo bardzo bardzo wolny wdech, wydech. Miasto
nigdy nie zasypia, klaksony trąbią muzykę nocy a jarzeniowe światła nigdy nie
gasną, nigdy nie zgasną. Wolny wdech. Ręce się trzęsą zbyt bardzo, żeby myśleć,
żeby to przemyśleć, żeby sobie poukładać. Ale teraz trzeba być dzielnym.
Odważnym, trzeba być mężczyzną. Tak. Czas na to. Papieros się skończył.
Kiedy
wracasz do pokoju, łóżko jest puste. Devon uciekła.
Następnym
razem.
Co
za ulga.