Dźwięki
wewnętrzne zostały zagłuszone. Niezrozumiały bełkot i zamazane okrzyki.
Zamazane napisy na sloganach.
Świat
wirował kalejdoskopem, trzydziestodwukrotnie przyspieszone filmy. Niewidoczne
gesty oraz uśmiechy. Szybszy seks, najszybsze uczucia trwały do pięćdziesięciu
sekund; dalej rozpływało się w plamy, plamy, plamy, plamy bure i żywokolorowe.
Plamy. Światła miasta pojawiały się, by zniknąć w czerni.
Późnymi
wieczorami siadywali naprzeciwko siebie. Późnymi wieczorami słowa
niewypowiedziane grzęzły w otchłaniach przełyku i posłusznie dreptały do
żołądka niesione ciepłymi, ciemnymi prądami palonej kawy. Nie byli biedni.
Kawa dla
niej była zbyt słodka. Kawa dla niego była zbyt gorzka.
Rzucali
sobie niewzruszone spojrzenia. Sztylety, nie oczy, przebijały skórę, nerwy,
mięśnie, kości a czasem jeszcze stół. Zamrażały, obficie w brudnym błękicie.
Nie można było płakać.
Późnym
wieczorem bywało już wtedy tak zimno, że zamiast płakał kaloryfer i to głośno,
desperacko. Wołał.
- Chcę,
żebyś mówiła do mnie – oznajmił kiedyś w takim momencie.
Rozpoczął
sezon listopadowego wiatru. Lodowatego wiatru gwałciciela naprędce zrzucającego
z ofiary ubrania, wkładającego zimne ręce pod szalik do tak przyjemnie ugrzanej
szyi, próbującego mrożonym językiem wykonać natychmiastową tracheotomię.
Eksplodowały
szklane konstrukcje żeber i wycięto kolejne pęcherzyki płuc; jeden; drugi;
trzeci; czwarty; każdy inny w swoim indywidualnym słoiku. Zostało tylko serce – takie marne i
przeżarte trybem życia tak niewłaściwym, do następnego jutra pozostało już
kilka dni. Ale serce zalane krwią. Zalane krwią.
Usychali jak
rośliny: smutno i żałośnie, powoli. Usychali jak rośliny w zapomnieniu i zatrwożeniu, szeleszczące cicho na wietrze
a ich domyślne kolory ulegały zanikaniu, przechodząc w zgniłe i sine. Doniczek
nie wycierano, grubo opatulone duszącymi roztoczami, i pękały
Rozbierała
się powoli. Ciałem zasłaniała gorącą, własnoręcznie montowaną lampę i stanowiła
tylko cień błyszczący w świetle zachodzącego
słońca. Oczy zamykała, nie widziała po ciemku. Wiła się ostentacyjnie
ruchami starannie wyćwiczonymi jako część starego performansu.
- Proszę,
przestań.
Na
skrzypcach można było grać palcami, jeśli się umiało a palce były wystarczająco
silne. Dźwięk niczym nie przypominał melodyjnej gitary hiszpańskiej ,
przypominał oddech astmatyka, który wypalił całą paczkę papierosów naraz. Był
to dźwięk konwulsji i zbliżającej
się śmierci. Żadne uszy klasyków nie
chciały tego słuchać. „To nie muzyka” mówili z odradzą.
To nie
muzyka.
Patrzył na
nią z zaniepokojeniem jako na nieudane dzieło sztuki i trzymał za ramiona, bo
upadłaby i popękałaby jak szklana kulka z Empire State Building i wypadłby z
niej ten płyn i brokatowe płatki śniegu. Trzęsła się już z zimna. Cienkie,
błyszczące materiały nie dawały ciepła.
- Chcę,
żebyś mówiła do mnie.
Pudło
rezonansowe wibrowało i można było to poczuć, kiedy instrumentu dotykała naga
skóra. Wibrowała też woda w szklance, firanka, podłogi i ściany. Trzęsła się
ziemia. Głuche kompozycje klasycystycznego – nieklasycystycznego Bacha
puszczone w jego docelowej głośności; bitwa na niesłyszane głosy. Temperatura
pokoju podnosiła się. Spocone krople spływały po nagim ciele zwilżając drewnianą
powierzchnię. Ołowiana kulka powoli zbliżała się do papierowo cienkich membran
bębenków. Przebijała ją.
Wylewały się
potoki spojrzeń, natłoki emocji tak bardzo wyegzaltowanych. Szybkim nurtem
szlifowały małe kamyczki i dokonały erozji wstecznej od wodospadów i erozji
wgłębnej tworzącej doliny v-kształtne. Pękały szyby, okna i ściany.
On stał
dzielnie jak ceglany mur.