piątek, 26 października 2012

Nie potrafię


Dźwięki wewnętrzne zostały zagłuszone. Niezrozumiały bełkot i zamazane okrzyki. Zamazane napisy na sloganach.

Świat wirował kalejdoskopem, trzydziestodwukrotnie przyspieszone filmy. Niewidoczne gesty oraz uśmiechy. Szybszy seks, najszybsze uczucia trwały do pięćdziesięciu sekund; dalej rozpływało się w plamy, plamy, plamy, plamy bure i żywokolorowe. Plamy. Światła miasta pojawiały się, by zniknąć w czerni.

Późnymi wieczorami siadywali naprzeciwko siebie. Późnymi wieczorami słowa niewypowiedziane grzęzły w otchłaniach przełyku i posłusznie dreptały do żołądka niesione ciepłymi, ciemnymi prądami palonej kawy. Nie byli biedni.

Kawa dla niej była zbyt słodka. Kawa dla niego była zbyt gorzka.

Rzucali sobie niewzruszone spojrzenia. Sztylety, nie oczy, przebijały skórę, nerwy, mięśnie, kości a czasem jeszcze stół. Zamrażały, obficie w brudnym błękicie. Nie można było płakać.

Późnym wieczorem bywało już wtedy tak zimno, że zamiast płakał kaloryfer i to głośno, desperacko. Wołał.

- Chcę, żebyś mówiła do mnie – oznajmił kiedyś w takim momencie.

Rozpoczął sezon listopadowego wiatru. Lodowatego wiatru gwałciciela naprędce zrzucającego z ofiary ubrania, wkładającego zimne ręce pod szalik do tak przyjemnie ugrzanej szyi, próbującego mrożonym językiem wykonać natychmiastową tracheotomię.

Eksplodowały szklane konstrukcje żeber i wycięto kolejne pęcherzyki płuc; jeden; drugi; trzeci; czwarty; każdy inny w swoim indywidualnym  słoiku. Zostało tylko serce – takie marne i przeżarte trybem życia tak niewłaściwym, do następnego jutra pozostało już kilka dni. Ale serce zalane krwią. Zalane krwią.

Usychali jak rośliny: smutno i żałośnie, powoli. Usychali jak rośliny w zapomnieniu  i zatrwożeniu, szeleszczące cicho na wietrze a ich domyślne kolory ulegały zanikaniu, przechodząc w zgniłe i sine. Doniczek nie wycierano, grubo opatulone duszącymi roztoczami, i pękały

Rozbierała się powoli. Ciałem zasłaniała gorącą, własnoręcznie montowaną lampę i stanowiła tylko cień błyszczący w świetle zachodzącego  słońca. Oczy zamykała, nie widziała po ciemku. Wiła się ostentacyjnie ruchami starannie wyćwiczonymi jako część starego performansu.

- Proszę, przestań.

Na skrzypcach można było grać palcami, jeśli się umiało a palce były wystarczająco silne. Dźwięk niczym nie przypominał melodyjnej gitary hiszpańskiej , przypominał oddech astmatyka, który wypalił całą paczkę papierosów naraz. Był to dźwięk konwulsji  i zbliżającej się  śmierci. Żadne uszy klasyków nie chciały tego słuchać. „To nie muzyka” mówili z odradzą.
To nie muzyka.

Patrzył na nią z zaniepokojeniem jako na nieudane dzieło sztuki i trzymał za ramiona, bo upadłaby i popękałaby jak szklana kulka z Empire State Building i wypadłby z niej ten płyn i brokatowe płatki śniegu. Trzęsła się już z zimna. Cienkie, błyszczące materiały nie dawały ciepła.

- Chcę, żebyś mówiła do mnie.

Pudło rezonansowe wibrowało i można było to poczuć, kiedy instrumentu dotykała naga skóra. Wibrowała też woda w szklance, firanka, podłogi i ściany. Trzęsła się ziemia. Głuche kompozycje klasycystycznego – nieklasycystycznego Bacha puszczone w jego docelowej głośności; bitwa na niesłyszane głosy. Temperatura pokoju podnosiła się. Spocone krople spływały po nagim ciele zwilżając drewnianą powierzchnię. Ołowiana kulka powoli zbliżała się do papierowo cienkich membran bębenków. Przebijała ją.

Wylewały się potoki spojrzeń, natłoki emocji tak bardzo wyegzaltowanych. Szybkim nurtem szlifowały małe kamyczki i dokonały erozji wstecznej od wodospadów i erozji wgłębnej tworzącej doliny v-kształtne. Pękały szyby, okna i ściany.

On stał dzielnie jak ceglany mur.