Miejskie niebo świeci milionami latarni, w powietrzu
gorzki szampon taniego szampana, lepiący i duszący, w oddali słychać czyjś
niewinny śmiech. W oddali – w pokoju obok, niewinny to eufemizm pijanego. Z
małą astmą odpalasz papierosa od papierosa i połykasz ten dym, niech udekoruje
płuca. Każdy taki oddech to samobójstwo, jakże gorzkie. Nikt nie pochowa cię na
cmentarzu, nie odprawią nabożeństwa a smutna, zbutwiała tabliczka wykrzykiwać
będzie ‘samobójca’ jako najgorszą obelgę, śmieszne. Ale nie, tak się nie
stanie. Ta zabawna religia, do której przypadło ci należeć (bardziej z
pochodzenia niż z wyboru, tylko z pochodzenia) krzyczy tylko na tych altruistów
wbijających nóż w serce, śmierć szybka i natychmiastowa. Dla takich
masochistów, jak ty, okazuje litość. Litość to podstawa tego wyznania. Litość,
obłuda i kłamstwa. Żałosne.
Cyfrowy
zegar na ścianie dobija powoli do drugiej nad ranem i te
religie–filozofie–poglądy tracą swój metafizyczny wymiar i stanowią tylko zbiór
wyznań ułożonych po kolei na jakimś zniszczonym papierze przez starożytnych.
Współczesność odznacza się uroczą bezradnością, wszelkie wielkie paradygmaty
powstały wcześniej wcześniej wcześniej i teraz, przynajmniej dwa tysiące lat
później, nadal uważane są za takie innowacyjne i nowoczesne. Nowoczesność to
kłamstwo. O drugiej nad ranem pozostajesz tylko ty i martwe ciała na kanapie. Nowicjusze, oznajmiasz z pogardą i naprawdę chcesz
udowodnić swoją wyższość, ale smutna prawda, smutna, smutna prawda jest taka,
że znowu oszukałeś i po prostu piłeś mniej, zaparcie kłamiąc naiwnym (płytszym)
znajomym. O drugiej nad ranem oczy wysychają. Uparcie błękitne wypełniają się
króliczą czerwienią, błagają o ulgę, błagają o komfort, gotowe są zapłacić za
sen, posuwają się nawet do szokującego szantażu – odpoczynek albo wzrok, ale
już cię to nawet nie wzrusza, one kiedyś zrezygnują, dadzą ci spokój, kiedyś
przeprosisz.
Odpoczynek
natomiast stanowi przekleństwo; zmęczenie opętujące umysł w momencie
umieszczenia wszystkich ciała na jednej wysokości, nikt nie wygra ze
zmęczeniem, ale to nie najgorsze. Najgorsze są koszmarne sny (zauważyłeś szybko
różnicę między koszmarem a koszmarnym snem), wypełnione marzeniami, zalążkami
sytuacji, które odbyły się całkiem niedawno i które przegrałeś z powodu banalnych
błędów o wymiarach jednokomórkowego pantofelka, najpopularniejszego zwierzęcia
w biologicznych podręcznikach tego zapleśniałego kraju. Te sny mają imiona,
wymiary i kolory, każdy z nich jest mniej lub bardziej nieodżałowany, każdy
wyrył się w sercu jakoś minimalnie. Unikasz odpoczynku jak ognia – nie, te
frazeologizmy są błędne, przecież tylko ogniem
odpalasz papierosy, papierosy to największe dobro, jakie tylko ktokolwiek mógł
wymyślić – albo może unikasz tak samo jak mądrych książek – on po prostu nie może
się zdarzyć, nie może nie może nie.
O drugiej
nad ranem łatwo o dwa największe twoje pasożyty – samotność i odrzucenie. Żywe
dusze za ścianą, ale dla nich pozostajesz niewidzialny, tamta ściana nie należy
już do ciebie. Te stare pasożyty, z każdą nocą rozrastające się coraz bardziej
i bardziej, swego rodzaju tasiemce, powodują obrzydliwy smród, który potrafisz
wyczuć jedynie ty, smród zgniłego mięsa. Pasożyty krzyczą, pasożyty nie chcą
już żywić się tym wegetariańskim pożywieniem – tkankami – pasożyty chcą
prawdziwych wartości. A ty dopiłeś już naprawdę cały ten pozostawiony (zbyt
drogi) alkohol i z czoła kapią ci krople o smaku wódki zmieszanej z lodowatym
piwem, teraz wszystko miesza się w zależny ciąg wydarzeń, jakby ‘Bóg tak
chciał’.
I chyba
tylko dlatego udaje ci się zobaczyć dziewczynę z poprzedniego roku, jeden z
tych wątków, z których można być dumnym, ponieważ udało się zakończyć. Głównie
tylko dlatego, że nie zdążył się dobrze rozwinąć, spowodowany został przez
zdradliwe procenty, promile i inne ułamki dziesiętne – teraz to wszystko i tak
już nie miało znaczenia, tylko parametry zmyte przez dawno dawno temu wstające słońce i właśnie to
zmycie zakończyło cały epizod.
Dzisiaj
jednak kto by pamiętał to wszystko? Była wystarczająco ładna, by o tym
wszystkim zapomnieć, zignorować, zgarnąć ze stołu i leż na podłodze, zje cię
odkurzacz. Zadajesz pytania, po raz pierwszy czujesz potrzebę, żeby słuchać
zamiast mówić. W momencie, gdy dostrzegasz, że prozaiczne pytanie nie spotka
się z odrzuceniem, że ona ma zamiar odpowiadać, to z serca spada lekki,
nieświadomy głaz. Chcesz, żeby mówiła, mówiła, mówiła, mówiła; ale pomyliły ci
się osoby, z naiwnej zrobiła się konkretna, gdzie podziały się złudzenia?
Dzisiaj jest zwięzła, ale świadomie bądź nie, powoduje ogromne zniszczenia w
tej żałosnej blond powłoce, pokazuje, że nie stoi się w stagnacji, tak jak ty
stoisz.
Wspomnienia
wracają niezwykle żywe, niezwykle silne, atakują jak niemieckie formacje
podczas blitzkriegu. Dawni przyjaciele, dawne rozrywki, wszyscy dzisiaj
wydrukowani na papierze znacznie lepszej jakości. Lepsze ubrania, lepsze
słownictwo, silniejsi. Najwyraźniej odarłeś ich z porażek, wszystkie
przyciągnąłeś do siebie i teraz śpią obleśne na kanapie. Słyszysz szyderczy
śmiech ducha najlepszego przyjaciela, rzucasz mu takie marne spojrzenie, jak można było wszystko tak spierdolić?
Uciekasz z
domu, mając nadzieję pozostawić wszelkie wartości za sobą, ale okazuje się, że
są częścią ciebie, jak i te niekoniecznie przyjemne, mściwe kwasy żołądkowe i
kiedy biegniesz, czujesz, jak przewracają się w tobie. Po drodze mijasz jej dom
i jej nieosłonięte okno odsłania ją w środku przebierania, w tamtym roku mogłeś
być tą osobą, dla której zrzucałaby powoli ubrania, świadomość ta działa jak
ogromna igła w serce, powinieneś upaść.
W uszach
rozbrzmiewa muzyka, jakiś śródmiejski, drogi rap, którzy już oklapł, już
oklapł, słuchasz go tylko ty i ci twoi nowi-starzy tani znajomi o zrośniętych
brwiach i twarzach namiętnie konsumowanych przez trądzik. Tak głośno, że nie
słychać nic już innego i cały świat jest
jak Dirty Dancing, światła neonów coś majaczą do nas. To męczy, ale
najwyraźniej nie ciebie, przywykłeś już do takich sytuacji, biegniesz.
I właśnie
wtedy to się staje, tak powoli, ale nieoczekiwanie. Ponieważ w nocy giną
kolory, granatowy staje się czarnym, tak samo jak zielony, fioletowy i brązowy
a czerwień przedstawia się jako odcień szarości, czysty daltonizm, zatrzymujesz
się w pół kroku i rozglądasz się powoli i zastanawiasz, czy to właśnie tę
czynność ominąłeś w stawaniu się swoją następną wersją, bo to boli, bo to
rozgryza w środku i rozrywa, i szarpie, i potrąca cię samochód. Wtedy, właśnie
w tym momencie potrąca cię samochód i zabija całe to sfrustrowanie. Jak feniks
powstajesz z tej ulicy a przerażony kierowca krzyczy wprost do twoich pustych
oczu, nie, nic ci się nie stało. Nic. Ale jeśli w człowieku znajduje się dusza,
to twoja właśnie umarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz